Morska potęga Albionu
Jest to sprawa w gruncie rzeczy komiczna. Kiedy buntowniczy Graf woduje swój kamienny zamek na dalekiej Północy, kiedy rzuca wyzwanie prawom morza i natury - nawet on, dumny i arogancki, zatroska się choćby przez chwilę. Nieważne że został potępiony we własnej ojczyźnie, ale co jeśli usłyszą o tym "Władcy Albionu"? Tak samo na Wschodzie, w Alandzie. Zwykły wiking staje się morskim królem, zagarnia coraz więcej statków, w jego cieniu truchleją ze strachu porty i podmorskie miasta. Kolejne zwycięstwo, kolejny łup i chwała - i niespodziewanie zaczynają go opuszczać ludzie, kurczą się załogi. "Dość już tego używania, za dużo tego dobrego. Co będzie jak się Albion o tym dowie?" mruczą do siebie, pryskając z ciężko zarobionym złotem. "Panowie, wiem że okazja jest wyśmienita, ale nie możemy jej wykorzystać. W tym regionie handlują już ONI" powie kelanejski kupiec swoim wspólnikom - i ci ambitni, chciwi ludzie rzeczywiście zostawią świeżo odkryte na Treboirancie miasto w rękach albiońskich faktorów. Zamiast dwudziestu tysięcy tak potrzebnych żołnierzy, Maddox wyśle do Almutu tylko dwa - stare strateżki, młode panie oficer, wszystkie tylko kiwają głowami. Almut jest zbyt blisko Albionu, taka koncentracja sił może zostać źle odebrana... Dłużej można gadać, ale wszystko sprowadza się do jednego: na morzu Wyspa Łabędzie ma imperium, najwyższą władzę. Tak przynajmniej, milcząco i na mocy tradycji, zakłada ogół Jasnomagii. Mylnie i poprawnie zarazem.
Albion na pierwsze usłyszenie kojarzy się z Wielką Brytanią: "Słońce nad Albionem nie zachodzi" i "najlepsza flota". Ale pierwsze zdanie dotyczy dokładnie Albionu, niewielkiej wyspy pod dwoma Słońcami, a drugie hasło znaczy tylko tyle. Albion ma najlepszą flotę, ale nie jest żadnym mocarstwem kolonialnym jak wiktoriańska Anglia (do tego schematu zdecydowanie lepiej pasuje Kelanea). Mieszkańców Wyspy Łabędzi nie rozrywa ambicja, armii praktycznie nie posiadają, a władza jest rozbita między dwanaście arystokratycznych rodów. Dwanaście! Ta cokolwiek duża liczba po prostu rozsadza jakąkolwiek możliwość powstania jednolitego frontu, narzucenia wszystkim "albiońskiej wizji świata" (która, zacznijmy od tego, nie istnieje). Każdy ród uważa się za tak samo ważny jak inny, ma swoje prywatne interesy, obszary aktywności, swoje własne szlaki handlowe i kontakty. Polityka jest tu bardzo chaotyczna, skupiona do wewnątrz; Albiończyków niewiele obchodzi Herezja w tym czy innym państwie, przewroty i wojny (chyba że mają miejsce w krajach tanelfickich). Są pokojowym, dość otwartym narodem który nie traci czasu na rozważanie własnej pozycji w świecie. Od bardzo długiego czasu Albion nie musiał nikomu na Kontynencie niczego udowadniać.
No właśnie, wystarczy że zrobił to raz, a porządnie. Prawie dwa i pół tysiąca lat temu podniebna armada Albionu niemal całkowicie unicestwiła Prawe Ramię, niezwyciężoną dotąd flotę Tradyru, nazywa się to Bitwą Legionów. (Przyczyny albiońskiego ataku są w tym miejscu nieważne. Działo się to tak dawno, że można je tutaj zupełnie pominąć). Wszystkie nadmorskie kraje znalazły się w szoku z którego nie otrząsnęły się do dzisiaj. Faktem jest również, że przez cały ten czas flota Albionu pozostała niedościgniona. Nie jest największa (Kelanea ma tutaj pierwszeństwo), ani najpotężniejsza (dominuje Halrua) - ale zdecydowanie najszybsza i najskuteczniejsza. W jej zasięgu leżą krainy o jakich nawet nie śnią najzuchwalsi nawigatorzy z Venthii, Maddox czy Kelanei - południowe rubieże Almutu i Szer-kraj za Inrokiem, pionowe ziemie Vertyki i Oskopnir na skraju nieba. Te baśniowe, mityczne miejsca są dla Albiończyków twardą rzeczywistością, odległą ale dostępną. Albioński handel to nie miliony ton towarów, lecz niewielkie ładownie pełne artefaktów za które tutaj płaci się fortuny, a po drugiej stronie świata kupuje za bezcen. Handel idealny. I wreszcie, trzeba wspomnieć o Otwartych Oceanach otaczających Albion, przeszkodzie którą potrafią pokonywać tylko* Nawigatorzy z tej Wyspy, czyli - bezpieczeństwo absolutne. Jeśli Albiończycy zechcą kogoś dosięgnąć, zrobią to na pewno. Sami natomiast pozostają nietykalni.
(Nie jestem pewien, czy napisałem to, co chciałem napisać. Chyba nie. Kminię sobie po prostu o narodzie który jest niezwykle poważany, potężny, itp. - ale który nie musi właściwie walczyć o utrzymanie swojego statusu, na pewno nie na płaszczyźnie militarnej. Żadnej arogancji, "wielkoświatowych" manier, rojeń o "wyższości rasy albiońskiej" (żadnej skazy imperium) - ale spokojna zielono-biała wyspa odgrodzona od reszty świata i prastare tradycje szkutnicze, które z czasem tylko się udoskonaliły. Albion jest za mocarstwo, morską potęgę UZNAWANY, sam nigdy właściwie o to nie zbiegał. Oczywiście, arystokracja i faktorzy mówią różne rzeczy, nadymają się, mają swoje ambicje i uprzedzenia - ale to jest element gry handlowej, tak robiło się od zawsze. Żaden z Albiończyków nie może o sobie powiedzieć że jest "Albionem", czyli królem, że reprezentuje wszystkich. Jednego tygodnia Megidion Rukeshcyt zagrozi wojskową interwencją jeśli książęta Regny nie zgodzą się na jego cenę - następnego w Regnie będą już Ambrosydzi którzy sprzedadzą ten sam towar nawet taniej, byle tylko ośmieszyć Megidiona. W rzeczywistości, przewaga Albionu to nie wojsko, bogactwo, nawet nie flota - żadna rzecz z obszaru Esencji czy Zasad - ale czyste Marzenie. Dominacja Albionu polega na tym, że gdziekolwiek nie spojrzysz wiesz, że oni tam dotarli albo: tylko oni ze wszystkich mogą tego spróbować. Takie wrażenie jakbyś natężał wyobraźnię żeby wymyślić coś wielkiego - i nagle spotykasz człowieka który już to ma, a nawet więcej, miażdżąca różnica horyzontów. W zetknięciu z baśniową jasnomagią Albionu reszta świata jest po prostu obezwładniona, tak jak przeciętny artysta w porównaniu z geniuszem.)