Triado,
jest prawdą, że walka którą rozpętałem pochłonęła setki żywotów - oraz że do tej pory z mojej własnej ręki zginęło Czterdziestu Pięciu Tanelfów. Ale nigdy, Nigdy nie zgodzę się z tym, że zostali Zamordowani. Moim przeciwnikiem są wyłącznie wykonawcy złej woli Madricka Ravenloth, piękni, dumni żołnierze i dzielni Tanelfowie dla których mam najwyższe uznanie. Lecz ich obecność na południu Scorcese, na ziemiach ogarniętych "buntem" (powiedz mi, czy obrona podstawowych praw to bunt?) ma tylko jeden cel: zagładę moją i moich sprzymierzeńców. Tutaj, daleko od iluzji nowego, lepszego ładu jaki pragną w Scorcese narzucić jego uzurpatorzy, musimy się bić na śmierć i życie, walczyć w imię tego co uważamy za Słuszne wszelkimi godnymi środkami.
Żałuję śmierci każdego Tanelfa, tak samo z jednej, jak i z drugiej strony. Ale będę podsycał płomień tej wojny bez względu na ofiary, dopóki wszystkie ościenne kraje nie opamiętają się i nie wymuszą na Ravenloth zrzeczenia kraju którego nigdy i w żadnych warunkach nie powinien zagarniać. Esencja Skorpiona ma takie samo prawo do trwania przez Wieczność, jak Esencja przodków Madricka. W ludziach, śmiertelnikach w ogóle, drzemią niezwykłe siły, wspaniałe możliwości które kiedyś rozbłysły w Haladzie oraz wcześniej, podczas Legendy. Czy uważasz, że jedna z jej pięciu wielkich Esencji to zbiór pustych opowiastek, słowa bez znaczenia? Ludzie-*****
Papel zagryzł wargi. Zmagał się z tym listem jak z uzbrojonym wrogiem; ciężka sprawa. "To nie ludzie będą ci towarzyszyć za kilkaset lat"... Nic nie mógł na to poradzić, znowu opadły go tamte niedobre, mroczne myśli. Wystarczyło kilkanaście słów tej kobiety, ignorantki która nawet sobie nie wyobrażała czym jest życie w azylumie, groza niszcząca umysł zamknięty w gnijącym ciele; sam fakt śmierci Tanelfów był wszystkim czego potrzebowała żeby potępiać ludzi z którymi się związał (ile tutaj pogardy, niezrozumienia!) Przecież gdyby nie oni, gdyby nie ich obecność, gotowość do walki z przeciwnikami o tyle silniejszymi, z doskonałym żołnierzami ravenlockich legionów - cała ta wojna pozbawiona byłaby sensu! Są potrzebni, jako symbol i żywy dowód na to że marzenia Skorpiona są ciągle witalne, że wizja Scorcese to nie pozór, wydumana próba odróżnienia się od Ravenloth. Ale wiesz Papelu, że jest jeszcze inna możliwość, coś gorszego od trądu i śmierci pod Księżycem. "Mordujesz Tanelfów"...
-
Papel - chrapliwy głos zza jego pleców. Strach uderzył go z mocą udaru, objął od stóp do głów, sprawił że każda żywa, czująca cząstka jego istoty rozdarła się w krzyku; to nie może być teraz, nie może być JUŻ. Mięśnie karku, napięte do granic wytrzymałości słyszalnie zatrzeszczały kiedy Papel odwrócił głowę. Ulga była tak wielka, że znalazł się poza wszelką wściekłością: Troycello.
-Jest coś, co musisz zobaczyć - powiedział zdławionym głosem. Stał przed nim, w assasyńskiej czerni, na pierwszy rzut oka zabójczo groźny, ale wbijał w Papela wzrok dziecka które po raz pierwszy w życiu otarło się o Klątwę. Cała jego postać wyrażała bezradne zdumienie.
-Co się stało Troycello, przyjacielu? Co się stało? - Papel przemówił łagodnie, tłumiąc resztki przerażenia i urazy, opanowując strach znacznie nowszy. Musiało dojść do czegoś koszmarnego: zdrada-nagłyatak-rzeźmasakra-assaysyni-plaga, szatański korowód kilkunastu możliwości błyskawicznie przemknął przez myśli Tanelfa.
-Po prostu chodź ze mną. Sam zobaczysz.
-Czy będziemy musieli daleko iść? Pójdziemy przez cień, tak? - Troy skinieniem głowy zaprzeczył oraz potwierdził; w ułamku chwili wzbudził czerń dookoła siebie i pchnął ją niczym falę ciemnego przypływu wprost na Papela. Podłoga pod ich stopami przestała istnieć.
*****
Otoczony czernią absolutną, Papel słyszał/czuł tylko bicie serca przyjaciela i szmer własnego oddechu. Ilekroć trafiał do tej obcej przestrzeni głos go zawodził, umiał zdobyć się jedynie na szept.
-Musisz mi powiedzieć. Chcę się przygotować.
-Robiłem obchód pod północnym obozem - słowa Troycella nie były dźwiękiem lecz czystą wibracją, najdoskonalszą formą mowy ciała. - Utrzymywałem niewielką rewizję. Mogłem słyszeć co dzieje się nade mną. Usłyszałem, jak twoi ludzie rozmawiają o swoich zwycięstwach. Nie potrafię tego powtórzyć, sam się przekonasz.
Papel opanował się. Ach tak?! Kolejny tanelf mający za złe jego żołnierzom że bronią swojego kraju i życia, że mają czelność wygrywać ze Wspaniałymi Pierworodnymi, rozbrajać, wytaczać ich krew - a nawet zabijać? Czy nie są najgorszymi z najgorszych? Oczywiście, przecież pragną czegoś więcej niż niechętnej, pogardliwej tolerancji, ci głupi fatucco lgnący do Tanelfek i Tanelfów jak ćmy do ognia. Wytrzyma demonstrację Troya, ale później Troycello będzie musiał również coś wytrzymać: zmianę swoich przywilejów w tej armii.
Najpierw poczuł zapachy: suche drewno trawione przez ogień, mydło, wilgoć lasu i zapach "partyzantki", zupy którą jadło się tutaj na śniadanie, obiad i kolację. A potem włosy Troycella rozsunęły się do końca, i Papel zobaczył swoich żołnierzy z zupełnie nowej perspektywy (która leżała w cieniu rzucanym przez ścianę jednego z namiotów).
*****
Siedmiu ludzi, trzech mężczyzn i cztery kobiety, skupionych w odprężającym milczeniu wokół czerwonego ognia. Wszyscy w matowych kolczugach - tych świetnych grenockich kolczugach w których może jeść i spać nawet arystokrata o najdelikatniejszej cerze, z bronią w zasięgu ręki i ciężkimi pieczęciami alarmowymi na czołach. Żadnych widocznych wykroczeń przeciw regulaminowi. Dwójka z nich od razu zwróciła uwagę; w jakiś nieokreślony sposób zdawali się górować nad resztą, postawniejsi, prawdziwsi; wręcz emanowali energią, żarem w każdej chwili zdolnym buchnąć dzikim płomieniem. Papel szukał przez chwilę wzrokiem cieni, jakie powinni rzucać - i oczywiście niczego nie dostrzegł. Przypomniał sobie ich imiona; Korolia i Tangard z piątego korpusu, "żołnierze natchnieni".
Zaczynają rozmawiać, powoli i leniwie, podejmując tematy porzucone kwadrans, godzinę albo tydzień temu. Słowa właściwie bez treści, lekkie i nieważne, wypowiadane jednak z głęboką satysfakcją; teraz nie trzeba się nigdzie spieszyć, nie trzeba się bać. Można pogadać o bzdurach. Papel słuchał cierpliwie, czekając aż wypłynie kwestia co tak wzburzyła Troya.
-Trzech - rzuca nagle Korolia. Zapada skupiona cisza, pozostali żołnierze wbijają w nią oczy. Niechętny podziw, niedowierzanie, mignięcie zazdrości?
-Niemożliwe - odpowiada inna kobieta.
-A pewno, nie-mo-żli-we - cedzi jakiś mężczyzna.
-Trzech.
-Wiem, że jesteś silna i szybka. Ale nie aż tak. Żaden człowiek nie jest taki dobry.
-A jednak. Trzech.
-Dwóch - mówi Tangard - dwóch i prawie straciłem nogę. Więcej się nie da.
-Dwóch? Ja kur...de nie wierzę! Wy jesteście natchnieni czy postrzeleni?
-On mówi prawdę. Widziałam na własne oczy - mówi jakaś kobieta, poblask płomieni tańczy na jej pochylonej twarzy - Tangard to zrobił, dwa ciosy, mieczem i dłonią: dwóch alve.
(
Alve - Papel słyszał już to słowo i od początku nie brzmiało mu ono dobrze. Tak śmiertelnicy w jego armii nazywali Tanelfów; trochę jednak czasu musiało upłynąć, nim zauważył że tylko tanelfów... po stronie wroga.)
-Wiem, wiem. Wierzę. Mówiła mi o tym Venderi z waszej kohorty. Ale to był Wyczyn, prawie cie Tangard dorwali; nie powtórzysz tego ot, tak sobie!
-A Korolia się przechwala i tyle - przekorny, ale przyjazny głos z boku, spoza kręgu światła. Cała odpowiedź Korolii to wzruszenie ramion.
Zapada cisza.
-Ale wiecie co jest najgorsze? Wiecie czego strawić nie mogę? - odzywa się kobieta cicha do tej pory, bardzo młoda, białowłosa. Papel zamyka oczy i słucha całym sobą - Ano tego, że oni wracają. Jeśli ich nie zarżniesz, wrócą i wrócą jeszcze groźniejsi. Z wiedzą że nie jesteśmy wszami które można zgnieść, po prostu w przerwie między pieprzeniem a polerowaniem mieczy. Ale ja mam na to sposób...
-Aroya, może wolisz zachować to dla siebie? - mówi gwałtownie Korolia, twarze reszty żołnierstwa to mieszanina zrozumienia, chciwej ciekawości i... strachu.
Papel przysiągłby że serce zamarło mu w piersi - a może to był tylko kurczowy uścisk włosów Troycella? Żołnierz imieniem Aroya właśnie zasugerowała, że łamie jedną z zasad fundamentalnych, kategoryczny zakaz dobijania rannych; jeśli pokonani wrogowie rezygnują z walki, muszą otrzymać taką samą pomoc jak poszkodowani partyzanci. "Wrogowie" - nie "Tanelfowie", subtelność z której Papel był na początku tak bardzo dumny. Wrogowie: a więc zarówno Tanelfowie jak i Śmiertelnicy. Niestety, brutalna rzeczywistość zaćmiła tą intencję; po stronie Ravenloth walczyli tylko i wyłącznie Pierworodni (poza kilkoma epizodami, wystąpieniami szaleńców). Którzy to, odratowani przez partyzanckich uzdrowicieli, wracali na swoje miejsca w szeregach, zbrojni o większe zrozumienie, walcząc z zupełnie innym, morderczym nastawieniem. To już dawało się odczuć. Powszechna ignorancja ravenlockich legionistów nadal zwiększała szanse rebeliantów, ale coraz więcej jednostek zamiast skupiać się aż do ostatniej chwili na pięknie pochodów i pisaniu listów: koncentrowało się na zabijaniu. Przetrzymywanie jeńców nie stanowiło rozwiązania, ale ich szlachtunek był absolutnie niedopuszczalny. Papel nie chciał nawet myśleć o własnych żołnierzach bezlitośnie odbierających życie bezbronnym, upokorzonym wrogom (
Tanelfom) - chyba że zmuszały go sny.
A przed chwilą, kiedy jedna z jego ludzi napomknęła o TYM reakcją było zrozumienie oraz lęk przed karą. Nawet Korolia, ta wspaniała Korolia z "natchnionych żołnierzy", sztandarowego oddziału "śmiertelników równych bogom", zamiast gnać do dowództwa, powiedzieć że z morale, z duchem armii dzieje się coś bardzo złego - Korolia która była kwiatem jego marzeń, osłania i chroni Bestialstwo! Papel poczuł się tak jakby stracił grunt pod nogami (chociaż, de facto, nie miał go w cieniu od samego początku).
-Nie, ja nie o tym... - ciągnęła białowłosa. - Wiadomo, coś takiego nie przejdzie. Ale jest inny sposób. W Detmarchii wiemy, że jest broń groźniejsza od noża, miecza, nawet miecza-kameriona. Lepsza niż ogień-z-nieba, albo bólobitnie - Zawiesza słowa, wodząc wzrokiem po towarzyszach, skupiając i wzmagając ich uwagę. - Nagie dłonie - I wyciąga je przed siebie, w czerwień płomieni; dwie wąskie, zaskakująco zniszczone dłonie o mocnych, bladych paznokciach - Żaden śmiertelnik nie przeżyje ran od nagiego ciała, ręki, zębów. Oczywiście alve to co innego, ale nawet oni nie poradzą sobie z bliznami. Chyba, że po dekadach leczenia...
"Ona mówi prawdę", myśli Papel i, tak samo jak reszta słuchaczy, wie co to oznacza.
-Ma rację, ma rację. Nikt nic nie powie, w bitwie walczy się żeby wygrać, przeżyć. Nikt nie dojdzie KIEDY to się stało. A oni tak cenią te swoje twarze i oczy... Aroya, jesteś wielka. Z czymś takim możemy sprawić że siedem razy pomyślą, zanim tu wrócą - szmer kilku głosów, pełen złośliwej, radosnej ekscytacji; Papel ledwo może słuchać tych plugawych szeptów. I świadomość że to są jego ukochani żołnierze!
-Mimo wszystko, uważam że nie jest to honorowe - odzywa się Tangard; obaj tanelfowie patrzą na niego jak na latarnię w mrokach nocy, już słyszą, niczym dudnienie ziemi, huk nadchodzącej burzy owe karcące, prawe słowa, natchnione, przepojone esencją zdania co uświadomią tym nieszczęśnikom, że skuteczność ma czasami cenę jakiej nie można płacić. Ale Tangard milczy.
Rozmowa żołnierzy zamienia się teraz w rzeczową, konkretną rozmowę techników, fachowców od zabijania, znawców tanelfickich lęków i słabości. Pewnej (
sidardyjskiej) granicy rzecz jasna nie przekraczają, ale ich obnażona, doskonalona esencja robi na Papelu straszne wrażenie - tym większe, że przecież rozpoznaje cienie swoich pouczeń, wskazówki innych pierworodnych trenerów. Brzmią skurczami bólu, boleśnie odarte z całego kontekstu, z Idei, z bezmyślnej dobrotliwości z jaką były wygłaszane. Na tych ludzi, na wszystkich śmiertelników spada całun ohydnej umbry; gdyby Pomiot miał mowę, brzmiałaby ona właśnie tak.
-Troy, zabierz mnie stąd.
*****
Był tak znużony, że nawet nie zdjął butów, ani nie powiedział słowa do przyjaciela. Po prostu upadł na łóżko i zasnął.
Śnił mu się własny, osobisty koszmar - król koszmarów Papela. Nie majaki o pogromie, o tym że Victor umarł na prawdę, o tym że Księżyc znowu zaćmiewa Słońce, że trąd ponownie wpełza i przegryza gorące, żywe ciało. W najgorszym ze snów tamten nie-głos mówił i mówił, wciąż mówił, odsłaniał sekret jego tryumfów, jakby to była wspaniała kotara namiotu Gvattorii za którą ukryta, rozrasta się biała, krzaczasta pleśń. Odpowiedź na zagadkę której nie potrafił i, być może, już nie chciał przeniknąć.
Papel.
Dlaczego ten marny proch, ta plugawa glina lśni jaśniej niż złoto w twoim blasku? Dlaczego zwykli, wyrwani ze swojego życia ludzie, nie nawykli do walki, do broni i ryzyka nagle okazują się lepsi od nieśmiertelnych żołnierzy? Jak to się dzieje, że człowiek którego życie jest mrugnięciem wieczności staje przeciw Pierworodnemu i - bije go na głowę? Cudotwórco, Cudobójco, jakim sposobem w kilka tygodni stworzyłeś siłę zdolną upokarzać ćwiczące się od stuleci legiony? Dręczy cię to i prześladuje, bo sam nie wiesz skąd ta moc płynie. Więc spojrzyj: oto białe źródło bije w czarnej ziemi. Nie nowy początek, ale koniec zwiastujesz, zmierzch legendy. Drugi Syn bierze tanelfów w swoje objęcia, całuje ich oczy, oplata swymi nogami, łączy się ze skazanym ludem dla dopełnienia Wyroków: Siła Sidardu wlewana w śmiertelników których wzięliście między siebie, wasza druga i ostateczna klątwa. Oni są Biczem Bogów, a tobie zdjęto jarzmo Wyroku oraz powierzono zaszczyt pierwszego uderzenia. Skrwawisz całą swoją rasę...
Papel.
Dlaczego ten marny...