Nagle, poczuł dotyk dłoni na ramionach.
- Papelu? - odezwał się niski, męski głos znad mężczyzny.
- Wstaję – mruknął chrapliwie, zirytowany. Nigdy nie przyzwyczaił się do bycia bezradnym. To było poniżej jego godności. I to jeszcze w obliczu przedstawiciela innej rasy. Tanelfowie chyba za bardzo wstydzili się tej choroby, żeby zatrudniać ludzi, czy inne istoty do obsługi wszelkich potrzeb asylumów. Księżycowi elfowie byli jednak wyjątkiem. Ci, którzy żyli w Sol Bayrun niezwykle rzadko z niego wyjeżdżali, a nawet jeśli, kiedy sprowadzali sobie jedzenie, inne środki, czy handlowali, ograniczeni byli otaczającym ich Cesarstwem tanelfów. Zresztą, ci jednak, którzy naprawdę mieli do czynienia z asylumami, doskonale wiedzieli jaka istnieje presja na zachowanie tajemnicy. Wywiązywali się ze swoich obowiązków, tak więc ta współpraca mogła być kontynuowana. Nie wzbudzało to jednak zachwytu wszystkich tanelfów żyjących pod księżycem. Co ciekawe, stalowi łucznicy żyjący nie aż tak daleko na północ od asylumów zawsze nadkładali drogi, by tylko je ominąć i nie mieć z nimi nic do czynienia.
Phalk zignorował stwierdzenie tanelfa i pomógł mu wstać. Światło księżyca odbijało się w jego srebrzystych oczach.
- Nie dosyć tego spaceru? - spytał.
- Nie – jęknął Papel, powoli znów zaczynając iść. - Powiedziałeś, że pójdziemy dziś tak daleko jak chcę – mruknął. - Dopełnię swojej obietnicy, więc ty nie naginaj swojej – powiedział ostro.
Księżycowy elf westchnął ciężko.
- Pamiętaj, że gdy wzejdzie słońce, mogę mieć trudności z odnalezieniem drogi powrotnej – ostrzegł, choć wiedział, że w obliczu zapłaty w postaci całego dobytku Papela, nie miał prawa stawiać warunków.
Według kanonów piękna swojej rasy, Phalk był niezwykle przystojnym mężczyzną: wysokim i smukłym, ale atletycznym. Jego liliowa skóra pokryta była delikatnym, ledwo widocznym meszkiem, a długie włosy przewiązane opaską ze srebrnych paciorków były mlecznobiałe. Miał na sobie prosty, ale piękny stalowoszary mundurek pracowników asylumu. Strój ten, zaprojektowany przez słynnego tanelfickiego projektanta ubiorów, miał na celu cieszyć oczy umęczonych chorych.
Papel zatrzymał się w końcu, oglądając znów w tył. Asylumy były już niemal niewidoczne. Wziął głębszy oddech, wiedział, że najwyższy czas.
- Zostaw mnie samego, Phalk – powiedział, po czym zakaszlał.
Drugi mężczyzna zmarszczył brwi i zawahał się, w końcu jednak postanowił obserwować tanelfa z bezpiecznej odległości i zaczął schodzić w dół wydmy. Papel aż zmrużył oczy, kiedy zwrócił się w stronę palącego blasku księżyca. Jasność wydawała się w jego oczach niemal pulsować. Wielki, nisko zawieszony okrąg milczał złowrogo. Mimo tego, że przemyślał swój krok już z tysiące razy, teraz, kiedy miał zabrać się za zakończenie swojego istnienia, jego serce zaczęło dudnić szybciej, jakby przeczuwało, że zaraz zostanie uciszone. Nie przestawał patrzeć w księżyc, a w myślach zwrócił się ku temu, co miało go zabrać. Jakby rzucał klątwie wyzwanie, zrzucił z siebie pokrywającą go płachtę, zostając w samych bandażach i uniósł ręce w górę. W białym blasku, widział ich kontury tak dokładnie. Lewa dłoń wyglądała groteskowo bez palców małego i serdecznego, których świeży brak był znakiem tego, jak bardzo już choroba odcisnęła swoje piętno na Papelu. Najwyższy czas.