Kiedy patrzyli z Błękitu na czerwoną ziemię, wszystko wydawało się na miejscu. Ich śmiertelne dzieci wiły się u ich stóp. Odczucia, jakie żywili względem nich, były najróżniejsze albo żadne.
Te stworzenia jednak, które nie były ich tworem, z łatwością przebijały granicę między Czerwienią a Błękitem, dzieci Stwórcy, Pierworodni... nawet jeśli byli słabsi, ich potencjał sięgał Gwiazd. Ta wiedza, ta świadomość, dzielona przez wszystkich, w każdym budziła nieopanowaną zazdrość i nienawiść. Uczucia tak żałośnie czerwone i przyziemne, że sam fakt iż ich łączyły, wzbudzał kolejne fale złości.
Ostatecznie każdy z nich był niezwykłą jednostką, która parła pod prąd, w sobie tylko znanym celu. Każdy z Bogów to wybitne indywiduum, tworzące świat wokół siebie, Słońce pod którym żyją inni. Przecież są czymś więcej niż istotami, narażonymi na ingerencję kogokolwiek!
Jednak Pierworodni – pozostałość czasów Stworzenia - byli jak nienawistny trąd, toczący ich skórę i nadający im formy, formy których Bogowie nigdy nie pragnęli, formy poza ich decyzją. Nie mogąc tego dłużej znieść, pragnąc się wyrwać spod tego wpływu, zebrali się w jednym miejscu, tworząc niezwykły tłum. Każdy uczestnik narady wyjątkowy, odrębny, prawdziwie nadzwyczajny, a jednak naznaczony jedną wspólną cechą, żywiący jedno, łączące wszystkich uczucie.
NIENAWIŚĆ.
Ale kto CHCE nienawidzić? Spotkali się, z niczyjego polecenia, dla wylania z siebie tego morza dudniącego w ich żyłach. Potrzebowali naczynia, ale nie było to wyzwanie, wzięli pierwszą dolinę na którą padł ich wzrok. Ku zadowoleniu zgromadzonych, nie musieli nawet uczynić gestu w poszukiwaniu drugiego naczynia, miejsce było zamieszkane.
I, znów bez trudu, czy skomplikowanych planów, Sidard, nienawistny deszcz, zaczął padać na dolinę, a z każdą, przepełniającą serca mieszkańców kroplą, ziemia była im cięższa. Rzeczywistość, z rosnącym wstrętem, unosiła miejsce pełne Sidardu. Góry ugięły się i zamknęły szczyty, odgradzając miejsce od światła. Sidard jednak jeszcze się nie zakończył i kiedy dolina, zbyt ciężka dla świata, zaczęła zapadać się do jego wnętrza, deszcz ciągle uderzał w sklepienie i przeciekał przez nie z całą nienawiścią, zatapiając każdego z mieszkańców. Jad przeżarł usta, gardła, płuca, serca, paznokcie, wątroby, nerki, jelita, mięśnie, skórę, chrząstki, kości... ale ich nie zniszczył, tworząc z istot coś innego, nowego. Dolina długo się zapadała, a nad nią zasklepiały kolejne góry. Mieszkańcy Alp Tronaqui, Doliny WieluRzek, zapadli się razem z nią. Do wewnątrz siebie, pod naporem Sidardu. Ich pragnienia, ich istnienia, zmienione zupełnie, przełamane i wypatroszone, otworzyły oczy na nowy świat.
Kiedy unieśli wzrok w górę, ku jedynej szczelinie w szczytach gór, w kapiący strop doliny, było w ostatnich kroplach załamane światło i odbicie czerwonego świata. Ich Ojcowie, wolni od Sidardu, lżejsi od dusz, zupełnie Puści, unieśli się. Ich błękitne, półprzejrzyste istoty, na kilka epizodów, przysłoniły złocistożółty blask Słońca.
I Syn Sidardu zapatrzył się w odbicie czerwonego świata zadziwiony, bo oto Czerwień, lśniła... Zielenią.