Ja, pan pustyni, władca wody, umierałem pośród piasków z pragnienia. Rozciągnięty w blaskach ożywczego Słońca, na kochającej ziemi zwracałem się ku śmierci. Niełatwo jednak zginąć synowi demonów! Leżałem więc, zasypując wykwitające wkoło źródła którymi troskliwa ziemia chciała mnie napoić i – bezwiednie gromadziłem okruchy strzaskanej pamięci.
Widziałem, jak Veran Rah spadł na Himajtahtę; ludzka postać, z oddali nie większa od paznokcia, nieskończenie czarna na tle ogarniętego krwawą pożogą ogromu... Pół nieboskłonu na moich oczach płonęło, a ryk żarłocznych ogni wtargnął w mój umysł i trwa w nim na zawsze. Pod ciężarem jego mocy drżą potężne kolumny, bok pałacu osiada, opada w lotne piaski; podnoszą się tumany pyłu – spadają błyszczącymi kaskadami szklanych kropel... Płomienie buchają gwałtowniej, obejmują filary i mury, wbijają w nie niczym zęby i – przepalają lity kamień. Pióropusze ognia kładą się szerzej, ziemia wstrząśnięta – Himajtahta powoli osuwa się w dół, niemal niewidoczna spoza lotnych wałów wzbijanego piachu. Teraz pożar ogarnia wszystko, ogień spływa z nieba, pustynia zmienia się w morze szkła parujące pod zaciągnięty czerwonymi mgłami blady krąg Słońca. Nigdzie nie widzę Veran Raha...
Stałem wtedy na odległym, kamiennym wzgórzu, przykuty za oczy do tego widoku. Jak tam trafiłem, jak uciekłem z pałacu – nigdy już nie zdołałem sobie przypomnieć. Nagle – jakby moje ciało teraz dopiero odpowiadało na niedawną okropność – gnany najpierwotniejszym instynktem rzuciłem się do ucieczki. Prawdę mówił mój przeklęty ojciec! Brakło mi władzy nad sobą; miast zdawać się na miłość ziemi i litość Słońca, mogłem wejść wtedy w ognie Veran Raha, zakończyć upiorność w jaką zamieniono moje życie. Mój ojciec... Jestem pewien, że jego ciało sczezło na zawsze w piekielnym pożarze Himajtahty. Myśl się buntuje, słowa spadają z warg – gdy – muszę – mówić – o tym – co – stało się wcześniej.
Przekroczyłem próg Czerwonych Wrót i znalazłem się w najtajniejszej komnacie pałacu, w warsztacie mego ojca. Układ lewitujących lamp, rozkład rozżarzonych symboli, bezładnie porozrzucane pergaminy – dały mi jasno do zrozumienia, że ojciec szykuje się do zamknięcia jakiegoś rytuału. Przelotnie zdziwił mnie nieporządek w zapiskach – nie pasował do mego ojca – ale teraz moją uwagą zawładnęła rzecz w dalszej części pomieszczenia. Z sufitu, nad szeroką misę z obsydianu opadały ciężkie, ciemne ogniwa; na końcu mocnego łańcucha wisiał – hak. Los Veran Raha zapowiadał się straszliwie, lecz dopiero teraz pojąłem jak mało ustaleń poczynił ze mną ojciec odnośnie zbliżającej się bitwy. Otworzenie się jednak Czerwonych Wrót było jasną zachętą; obawy ustąpiły ciekawości i rozpocząłem ostrożne badania. Szybko przestałem dziwić się ojcu – gdyby mi wcześniej zdradził swój zamiar, wolałbym umrzeć niż pomóc. Teraz już było za późno; widziałem formy rytuału przeze mnie samego zbudowane, nieświadomie i pod jego kierunkiem. Muktawid ad Dżala chciał spożyć ciało i wypić krew pokonanego Veran Raha, bestialskim sposobem dodać jego moc do własnej! Hak. Hak ściągał mój wzrok; musiałem – oszołomiony i złowrogo urzeczony – podejść. Wiedziałem jak wygląda Veran Rah, jak jest wysoki i potężny – teraz uderzyło mnie, że hak zwisa tak nisko, zbyt nisko... W jednym, śmiertelnym olśnieniu zrozumiałem, wiedza stopiła się z trwogą, spadła na mnie niczym kraliz. Rzuciłem się do Wrót, ale stał już tam mój ojciec, w ściągniętej twarzy lśnią czarne oczy. Nie wstrzymałem kroku, pewien że mam do czynienia z ucieleśnieniem swego strachu. To jednak był on.
Nie wiem, co wydarzyło się później. Dziękuję Najwyższym Bogom za łaskę zapomnienia; zostały tylko zamglone, porwane kontury. Pamiętam szalony krzyk ojca, desperacką ucieczkę w ciemnościach i najgorsze, pewność że jest tu ktoś jeszcze, jakaś okrutna siła również pragnąca mnie schwytać. To był Veran Rah.
Dłużej niż długo parłem przez pustynne bezmiary, byle dalej od zgliszcz Himajtahty, od niepojętej, niezasłużonej nienawiści i grozy. Sądziłem że wszystko straciłem, że nie pozostaje mi nic prócz śmierci; przyszłość pokazała jak okrutnie się myliłem! Wtedy jednak ległem na piasku i czekałem końca. I byłbym – z wielkim trudem – umarł, gdyby w myśl wyroków niepojętego Losa nie znalazł mnie mój przyjaciel, jedyny jakiego miałem. Nie żałowałem nigdy.
Był wysoki, harmonijnie zbudowany, o ciemnozłocistej skórze, a włosach jasnych niczym blask Słońca stojącego w zenicie. Oczu podobnych nie widziałem nigdy u innego śmiertelnika; były pełne blasku, piękna i czystej aury, mocy łagodzonej radością. Miał na imię Delgan.
Szybko i sprawnie rozciągnął nad nami czarne tkaniny, lekkie, łopoczące na wietrze. Nie posiadałem się ze zdziwienia, że coś tak delikatnego może wstrzymywać nawałę ostrych promieni słonecznych. Tymczasem Delgan położył mnie na miękkich kobiercach i chciał napoić. Dopiero teraz przypomniałem sobie iż czekam na śmierć; odtrąciłem dłoń z pucharem, spojrzałem ponuro i – milczałem. On przyjrzał mi się uważnie, chwilę nad czymś medytował, westchnął, wypił wodę której nie chciałem i sięgnął po harfę. Pamiętam, ogarnął ją blask zstępującego Słońca: struny zalśniły cudownie, na uderzenie serca splecione z promieniami. Niemal usłyszałem echo muzyki... A chociaż gryf był zwykły, drewniany, nie miałem wątpliwości iż jest to kunsztowny czarodziejski instrument. (Później dowiedziałem się, że nosi imię „Jesień” i jest darem pożegnalnym). Nawet pragnienie końca nie mogło we mnie przemóc niecierpliwej ciekawości.
Raz, drugi, trzeci przesunął Delgan palcami po strunach, niemal bezdźwięcznie, niemal bezgłośnie. Sam ruch jego dłoni, niewypowiedzianie wdzięczny, z momentu na moment oczarował mnie; delikatne, blade tony płynęły, falując pośród poszumu piasków razem z ciężkim, cichym szeptem Słońca. Doznałem zaćmienia wzroku, ostrze woli stępiało, sterane myśli posnęły: leżałem bezwładnie, słuchając. Teraz dopiero rozbrzmiała muzyka, barwna i wartka, pełna nagłych uniesień i łagodnych zadumań: opowiadała zieleń i siłę wiosny, czas cudów. Nagle dźwięk, melodia nowa, wzmagający się ciemnymi bałwanami strumień nieokreślonej melancholii, rosnącego smutku. Niczym jadowite dopływy, zaczęły zasilać ową rzekę żalu strach, cierpienie i groza: ogarnęło mnie przerażenie tak koszmarne, że gdybym tylko mógł, gnałbym precz w pustynię. Lecz wiązał mnie czar Jesieni! W obłędnym zamiarze poderwałem palce do oczu, ale wówczas moc muzyki, co potężniała murami granatów wprost na mnie runęła i – umarłem. W nagłej ciszy słyszałem jedynie trzepot serca, a nim pojąłem iż żyję, wezbrała i rozlała się melodia kolejna, harmonia piękna śmiertelnie, przenikliwsza od zimowego wiatru, wszechogarniająca jak miłość Słońca. Łagodny bezmiar wód, kołysanie i szum fal, śpiew białych ptaków oraz widok, widok zielonej wyspy, niknącej powoli na horyzoncie. Jeszcze ucisk w gardle – bo zdało mi się, popłynęły wcześniejsze, straszne tony i – Delgan odłożył harfę.
Przez łzy, zdławionym głosem dziękowałem mu żarliwie za rozproszenie rozpaczy i trwogi, za ukazanie czekającej mnie po zgonie szczęśliwości. Lecz on zaśmiał się smutno i rzekł (słów tych nigdy nie zapomnę) O nie, mój biedny przyjacielu! Kiedy zachodzi Słońce naszego życia – pięknym gestem wyciągnął rękę wskazując promienną tarczę co zapadała się za ciemne góry – wszystkim co nas czeka jest biała noc i cierpienie bez końca. Całe twoje szczęście jest tu, na tym świecie, tutaj i teraz musisz go szukać i bronić! Zadrżałem gdyż bliskie góry czarno piętrzyły się i złowrogo, i zdało mi się że słyszę huk nienasyconych ogni Veran Raha i obłąkany szept ojca.
+++
Kiedy szkarłat i purpura i złoto przedświtu rozlewały się po niebie i Noc ustępowała przed zastępem Dnia my – ruszyliśmy! Ja, razem z Delganem, po bezmiernej gładzi solnych pustkowi, przez skalne rumowiska – wszystko co zostało z Rafa-muru – i wysokie przełęcze wśród stępionych śniegiem grani, wędrowaliśmy, wędrowaliśmy niestrudzenie w stronę gdzie rodzi się Słońce, gdzie trwa śpiew wodospadów, gdzie wiosna jest łagodna i wieczna. A czegóż po drodze nie widzieliśmy, jakich przygód nie przeżyliśmy! Nic nie zaćmi tych barw, zapachów, tych smaków! Byliśmy w Talizmanie, wielkim mieście północy, mieście blanadowych dywanów i złotych kopuł; roztętnionym od dzikiego życia Talizmanie, gdzie każdego wieczora, lejąc rzeki wody wiązano pył na głównych alejach by córka sułtana mogła podziwiać konanie Słońca. (Tam spotkałem wiele istot sobie podobnych wyglądem – i poznałem, że nazywają się „ghalassad”, czerwonym ludem). Byliśmy w Oazie Łez, najpiękniejszej z zielonych zakątków Almutu, najświętszej z jego miejsc; czarna, pachnąca ziemia uginała się pod naszymi stopami kiedy w czerwono-fioletowym zmierzchu szliśmy strudzeni do wód szeroko rozlanego jeziora. Bywały noce gdy nasze umysły, rozochocone dzienną wędrówką nie wstrzymywały się w marszu, ale szlakami snów nad Morzem Natchnienia gdzie wrą budowa i bitwa podróżowały dalej, wzdłuż Szerokości przez czarne, zalane ciemnymi toniami lasy nad którymi drży Księżyc... Razem z Delganem, na prośbę biednego Nabataia znad Wyschniętych Studni, by odnaleźć i sprowadzić jedynego człowieka zdolnego uleczyć mu córkę odważnie weszliśmy w szał kraliza – i dopięliśmy celu wracając ze świętym ascetą imieniem Krajj'anarhaj! Dzieliliśmy się, ja i Delgan, wodą wśród żołnierzy Skary Badira czekając wrogów, wspólnych zrządzeniem Losa – w chłodzie nadiru piłem wtedy i żyłem na chwile przed bitwą i żadna woda nie miała już tego smaku.
A rzeczą najniezwyklejszą ze wszystkich była ta, co zdarzyła się nam pod koniec wędrówki: pewnego ranka w naszym po-środku-niczego obozie odkryliśmy – niemowlę, ciemnoskórą dziewczynkę. Wzięliśmy ją, ale – z ciężkimi sercami – tylko na czas pewien, bo gdyby opuściła z nami twarde lądy i wypłynęła na oceany ułudy, nigdy nie odnaleźlibyśmy Albionu: taka już jest moc pragnień dzieci, że po drugiej stronie nieba może zgubić najwprawniejszych wędrowców. Nadzieja spotkania życzliwych istot pękła szybko – zamiast tego zaczęły nas nękać dzikie, nienawistne ataki za którymi stała siła bezwzględna i bezlitosna. Nawet nie spróbowano układów. Wrogi pomiot rozrzucaliśmy jak popiół, lecz przed nami było już tylko morze i słysząc w jego poszumie zew Albionu, nie mogliśmy czekać. Zdesperowany, prosiłem spękane skały i sypki piasek by wzięły w opiekę nasze brzemię, osłaniały dziecko póki nie nabierze dość sił by bronić się samo. I tak też się stało; dlatego, oddając ziemi na imię jej dałem Haruna, „Urodzona powtórnie” – bo miała wyjść po raz drugi z łona matki. Mam nadzieję, że pisano jej szczęśliwszy ciąg życia niż jego początek.
cdn
Ujrzeliśmy wielkie bramy: nurzające się w morskich kipielach, zbielałe od soli i wiatru łuki starożytnego pochodzenia. Na ich zwieńczeniach, w bezpowtarzalnych pozach stały posągi istot przedziwnej urody; dumnie wzniesione głowy koronami rogów godziły w niebo, kamienne włosy - czy raczej grzywy - rosnące w dół karku i pleców plątały się na wietrze. Skrzydła mieli mocne i rozłożyste niczym Aniołowie, ciała masywne lecz proporcjonalne; harmonii nie burzyły nawet nogi, nie ludzkie lecz końskie, zakończone potężnymi kopytami. Oczy lśniły im dwunastobarwnie, stworzone z ostro ciętych klejnotów, z gatunku jakiego nigdym wcześniej czy później poza Albionem nie widział.
Pytałem gdzie fundamenty tych bram – płynęliśmy przecież po niezmierzonej bezdeni, oraz w jaki sposób trwają wciąż, przez tak długie tysiąclecia niemal nienaruszone... Kapitan odrzekł tylko, że w głąb ciemnych wód nie biegną żadne podstawy, bramy bowiem nie opierają się ani o bezlitosną ziemię, ani zmienne morze czy obojętne powietrze – lecz o Niebo Niewzruszone i dlatego nigdy, nigdy nie runą. Nic więcej nie chciał powiedzieć, ale marynarze śpiewali smutne pieśni o wiecznym oczekiwaniu i towarzyszach którzy zaginęli gdzieś daleko na mrocznym lądzie. Pamiętam jak Delgan, stojąc na rufie, wtórował im harfą i głosem.
cdn