Autor Wątek: Historia Ra'id Muta'al'a: Niszczyciel, Marzyciel & Oszust  (Przeczytany 185 razy)

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Historia Ra'id Muta'al'a: Niszczyciel, Marzyciel & Oszust
« dnia: Marzec 13, 2009, 02:02:35 pm »
Jak Gwiazdy od Słońca, jak Słońce od krwi, tak różni się Almut od Turblanda.    
Na Turblanda mijały tysiąclecia wojen, wzrostu i upadku imperiów i mocarstw; tysiąclecia herosów, których pamięć żyje wiecznie i tysiąclecia śmiertelników, którzy łańcuchami pokoleń ciągną swe istnienie aż do teraz. Tysiąclecia przepełnione śmiercią i życiem, miriadami wydarzeń wielkich i małych – a Czas pochłonął z tego wiele.    
Na Almut jest inaczej. Jego mieszkańcy wierzą, że również posiadają podobną przeszłość – lecz tego nie wiedzą i nigdy nie będą wiedzieć. Król Aziz był największym władcą jakiego widziało Istnienie. Jego majestat, jego chwała, moc – były tak wielkie, że wzbudziły zazdrość w samym Stwórcy Wszechrzeczy. Z wyżyn nieba, spoza Gwiezdnych bram swego pałacu, posłał na ziemię śmiertelnych pierwszego ze swych sług, zwiastuna zagłady, stojącego ponad wszystkimi Eonami Anioła Zemsty, Dżibrila, tego, który włada najbardziej niszczycielską z broni, Solfiqarem, Mieczem-o-Ośmiu-Ostrzach. Nim to Dżibril uderzył raz jeden, tylko raz, w ziemię i lud Almutu. Co było zielone i kwitnące zmieniło się w pustynię, a co było pustynią stało się czymś jeszcze gorszym. Rana zadana ludziom miała jednak inną naturę.   
Turblandyjscy uczeni obliczyli, że od owego wydarzenia do początku Trzeciej Ery upłynęło sześć tysięcy lat słonecznych. Jednakże dla ludzi Almutu Czas ten wynosi trzy pokolenia, tyle co sześćdziesiąt lat słonecznych. Miecz Dżibrila zniszczył bowiem panowanie króla Aziza, ale nie tknął pamięci o nim, przeciwnie – odcinając od Czasu – uczynił ją wręcz mocniejszą; tak mocną, że stłumiła w sercach ludzi wszelkie inne wspomnienia. Dlatego, chociaż upłynęły tysiące lat, upadek króla Aziza i raju którym władał jest niegojącą się raną na duszy każdego Almutańczyka. W każdym momencie życia, w każdej jego chwili, krew płynąca z owej rany może sięgnąć uśpionego ziarna żalu, tak że to rozwinie się i wyda posępne owoce, owoce których smak skwasi wszelką radość i odbierze całe szczęście, czyniąc z dalszego istnienia pasmo bezwartościowych męczarni. Takie, z woli Stwórcy Wszechistnienia, jest niezmienne przeznaczenie wszystkich ludzi Almutu; nie znaczy to jednak, że wszyscy poddają mu się bez walki.   
Tam właśnie na świat przyszedłem ja, Ra'id Muta'al: na Odsłoniętej Górze w kraju Hadramaut, w północnej części Almutu. Moim ojcem był Muktawid zwany ad Dżala, Muktawidem Głodu, od imienia swego ojca, a mego dziada, które brzmiało Dżal, Głód. Matki, tak jak rozumie się to słowo powszechnie, nie miałem nigdy.   
Lata dziecięce, od samych narodzin aż po wiek młodzieńczy, spędziłem na szczycie Odsłoniętej Góry. Było to miejsce zabójcze, wystawione na działanie niszczycielskich żywiołów, a do tego całkowicie niedostępne, przez co jego mieszkaniec był skazany na beznadziejną samotność. Nie przeżyłby tam tygodnia silny, zaznajomiony z trudami życia mężczyzna, a cóż dopiero dziecko. Ze mną jednak było inaczej.   
Wiatr z północy nauczył mnie języków elfów i ludzi z południa Turblanda oraz owej cudownej mowy tego kontynentu dzięki której wiedza płynie między śmiertelnymi na podobieństwo rzeki o wartkim nurcie. Z wiatrem południowym przyleciały do mnie słowa niektórych spośród stu osiemdziesięciu dwóch dialektów jakimi posługują się ludy Almutu. Wiatr z zachodu przywiał mi natomiast zapach budzący w mym sercu dziwne pragnienia, zapach wody rozpylonej w powietrzu wraz z ulotnym cieniem jeszcze innych, bogatszych woni oraz słabe echo potężnego grzmotu. Wiele lat upłynęło nim poznałem, że było to niewyraźne wspomnienie wspaniałego Albionu zawieszonego między dwoma niebotycznymi urwiskami z których w oszałamiającym pędzie rwą nieskończone kaskady wody. Dotyk Słońca budził w mym ciele nadludzką moc, i ja, dziecko, które stało na progu życia dokonywałem czynów na widok których najwięksi z wojowników zwątpiliby w swoją siłę; dość mi było przebywać w jego promieniach by nigdy nie czuć głodu. Natomiast gdy Noc okrywała niebo, otwierała się przede mną księżycowa brama, a promyki bladego światła kładły się u mych stóp, tworząc osobliwą ścieżkę do miejsc o jakich rzadko kiedy śnią śmiertelnicy czy nawet Bogowie. Moim prawdziwym sprzymierzeńcem jednak, pewniejszym i mocniejszym od pozostałych, była ziemia. Gdy byłem spragniony otwierały się źródła czystej wody; gdy zmęczony usypiałem w promieniach palącego Słońca budziłem się w chłodnej, suchej jaskini; kiedy gnębiła mnie samotność ziemia obejmowała mnie niczym matka i w najgłębszych ciemnościach, czując bicie jej serc odzyskiwałem radość i szczęście, a smutek nie miał do mnie przystępu przez długi Czas. Tak upłynęło moje dzieciństwo.   
Gdy stałem się młodzieńcem na Odsłoniętą Górę przybył, by zabrać mnie z sobą mój ojciec. Mając po raz pierwszy do czynienia z istotą sobie podobną poczułem lęk i stawiłem opór. Rozpętała się walka. W całym Hadramaut trzęsła się wtedy ziemia, a najtwardsze skały pękały z hukiem. Szczyt góry okryła potężna zamieć piaskowa. W tym chaosie, w piekle donośnych dźwięków, na niepewnej, prującej się pod stopami ziemi toczyłem swoją pierwszą walkę z ojcem. W końcu jednak poskromił mnie, a pięcioro służących mu demonów uniosło nas w powietrze i, między niebem a ziemią, porwało w nieznanym kierunku. A ponieważ wszystko to działo się w szarej porze przedświtu ani Księżyc, ani Słońce nie mogły mi pomóc.   
Są na Almut rody od zawsze parające się tą samą sztuką; wśród nich dość liczne są rodziny podążające stromą i wyboistą ścieżką czarodziejstwa. Zazwyczaj dzieci są gorliwymi uczniami rodziców, lecz bywa, że ci stosują pewne dodatkowe metody szkolenia chcąc się upewnić że potomkowie wytrwają na trudnej drodze lub – że poświęcą się jej bez reszty. Jedną z takich metod jest Lasdaka Wadżadir, Wyznaczenie Wroga; polega ona na znalezieniu czarownika który, gdy potomek osiągnie określony wiek, dołoży wszelkich starań i środków aby go zabić. Jeśli odniesie sukces, staje się pełnoprawnym dziedzicem spuścizny rodu. Dzięki temu uczeń dla zachowania życia musi całkowicie oddać się nauce.
Tego sposobu użył na mym ojcu, Muktawidzie, jego ojciec, Dżal. Ponieważ jednak był potężnym czarownikiem wiele lat minęło, nim odnalazł właściwego przeciwnika. Był nim człowiek lub półczłowiek imieniem Veran Rah, przybysz z dalekich stron, rozporządzający mocą tak straszliwą, że po niedługim Czasie sam Dżal zaczął wątpić w zwycięstwo syna. Zmuszony okolicznościami nauczył mego ojca sekretnej sztuki, której można użyć tylko gdy w grę wchodzą potężne siły i gdy nie ma innej nadziei.   
Tak jak mężczyzna płodzi z kobietą swego potomka w którym zachowuje się jakaś część jego samego, tak mój ojciec połączył się z demonami wiatru, Słońca, Księżyca i ziemi aby spłodzić mnie, syna będącego wiernym odbiciem rodzica, obdarzonego jednak nieporównanie większą mocą niż gdyby został zrodzony ze śmiertelnej kobiety. Było mi przeznaczone wraz z ojcem stawić czoła Veran Rahowi, a po zwycięskiej walce, już samotnie, ruszyć w dalszą drogę, ścieżką wytyczoną przez mych przodków.   
O tym wszystkim dowiadywałem się stopniowo. Wiele miesięcy upłynęło nim w pełni poznałem swój nowy los, a później jeszcze czterdziestokroć tyle nim dopełnił się do gorzkiego kresu. Cały ten czas spędziłem w domu swego ojca.
Był to gigantyczny pałac o wielu piętrach, obsydianowa bryła oparta na tysiącach kolumn wyrastających z serca bezdennej otchłani lotnych piasków. Od samej ich powierzchni aż po nieboskłon, w krąg tej siedziby srożyła się wieczna zawierucha, burza szklanych skier, momentalnie rozszarpujących na ochłapy i proch ciało i kość. Pałac był niedostępny dla śmiertelników i demonów. Nawet gdyby ktoś przedarł się przez zaporę ostrości, nawet gdyby pokonał barierę wysokości, musiałby się zatrzymać na murze jednolitej skały, nieosłabionej przez żadne wrota czy nawet najmniejsze okienko. Jedyną bramą i jedynym kluczem była wola mego ojca. To ona rozświetlała sale, syciła pragnienie i głód gości, wpuszczała czyste, świeże powietrze. To ona przemieszczała ściany tworząc labirynt zmiennych komnat, to ona otwierała i zamykała przejścia i drzwi – wszystkie za wyjątkiem jednych. Ściany były czarne, pokryte złotym, szmaragdowym i szkarłatnym wzorem, zawierającym historie lat które już minęły i tych co miną dopiero. Podłogi pokrywały miękkie dywany, tak puszyste, że kroczenie po nich było jak stąpanie po chmurach. Były tam kunsztownie cembrowane, rzeźbione fontanny z których miast wody tryskały strugi oszałamiających zapachów i wstęgi boleśnie pięknych barw. Cały pałac stanowił szczyt czarodziejskiego kunsztu, prawdziwy cud, a zwał się Himajtahta, Siedziba-Pod-Zasłoną, którą mój ojciec, Muktawid ad Dżala, odziedziczył po swych przodkach.
Rozpoczęła się moja nauka. Przedziwna i straszliwa była wiedza którą poznawałem, pewne sprawy mroziły krew w mym sercu, wpędzały w otchłanie otępienia i osłabienia na długie tygodnie. Boleśnie brakowało mi towarzyszy, wiatru, Słońca i Księżyca – a nade wszystko Ziemi. Na me żale ojciec odpowiadał niezmiennie, że powtórnie połączę się z nimi dopiero gdy zdobędę tyleż dyscypliny ile mam teraz władzy... Początkowo przyjmowałem te oraz inne nakazy z zapałem, lecz Czas płynął, miesiące łączyły się w lata i mury mej ufności zaczęły się kruszyć pod naporem niepokoju. O żadnym sprzeciwie nie mogło być jednak mowy, gdyż mój złowrogi ojciec był zdecydowany przekazywać swą wiedzę na sposób jaki sam uważał za najodpowiedniejszy. Wreszcie, choć nadal posłuszny, straciłem resztki dobrej wiary – wielce się do tego przyczyniły niektóre tajemnicze treści ze ścian pałacu, niejasne, napawające nieokreśloną obawą. Ja, potężny wojownik, towarzysz demonów, zmieniłem się niezauważalnie w wyblakłe, słabowite stworzenie z lękiem nadsłuchujące kroków swego ojca niosących się dziwnym dźwiękiem po pustych salach.
W końcu rozproszone uczucia i wrażenia przerodziły się w czystą grozę – kiedy odkryłem, że oprócz mnie i mego ojca w Himajtahcie jest jeszcze inna istota, obecność spoza złocistych kręgów światła lamp, ukryta w cieniach wola, czujny, nieustanny obserwator... Ktoś, o kim mój ojciec nie wspomniał nigdy nawet najdrobniejszym słówkiem.

cdn
« Ostatnia zmiana: Lipiec 11, 2009, 09:36:34 pm wysłana przez Bollomaster »

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Historia Ra'id Muta'al'a
« Odpowiedź #1 dnia: Marzec 13, 2009, 02:15:01 pm »

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Historia Ra'id Muta'al'a: Niszczyciel, Marzyciel & Oszust
« Odpowiedź #2 dnia: Lipiec 11, 2009, 09:38:55 pm »
Ja, pan pustyni, władca wody, umierałem pośród piasków z pragnienia. Rozciągnięty w blaskach ożywczego Słońca, na kochającej ziemi zwracałem się ku śmierci. Niełatwo jednak zginąć synowi demonów! Leżałem więc, zasypując wykwitające wkoło źródła którymi troskliwa ziemia chciała mnie napoić i – bezwiednie gromadziłem okruchy strzaskanej pamięci.
Widziałem, jak Veran Rah spadł na Himajtahtę; ludzka postać, z oddali nie większa od paznokcia, nieskończenie czarna na tle ogarniętego krwawą pożogą ogromu... Pół nieboskłonu na moich oczach płonęło, a ryk żarłocznych ogni wtargnął w mój umysł i trwa w nim na zawsze. Pod ciężarem jego mocy drżą potężne kolumny, bok pałacu osiada, opada w lotne piaski; podnoszą się tumany pyłu – spadają błyszczącymi kaskadami szklanych kropel... Płomienie buchają gwałtowniej, obejmują filary i mury, wbijają w nie niczym zęby i – przepalają lity kamień. Pióropusze ognia kładą się szerzej, ziemia wstrząśnięta – Himajtahta powoli osuwa się w dół, niemal niewidoczna spoza lotnych wałów wzbijanego piachu. Teraz pożar ogarnia wszystko, ogień spływa z nieba, pustynia zmienia się w morze szkła parujące pod zaciągnięty czerwonymi mgłami blady krąg Słońca. Nigdzie nie widzę Veran Raha...
Stałem wtedy na odległym, kamiennym wzgórzu, przykuty za oczy do tego widoku. Jak tam trafiłem, jak uciekłem z pałacu – nigdy już nie zdołałem sobie przypomnieć. Nagle – jakby moje ciało teraz dopiero odpowiadało na niedawną okropność – gnany najpierwotniejszym instynktem rzuciłem się do ucieczki. Prawdę mówił mój przeklęty ojciec! Brakło mi władzy nad sobą; miast zdawać się na miłość ziemi i litość Słońca, mogłem wejść wtedy w ognie Veran Raha, zakończyć upiorność w jaką zamieniono moje życie. Mój ojciec... Jestem pewien, że jego ciało sczezło na zawsze w piekielnym pożarze Himajtahty. Myśl się buntuje, słowa spadają z warg – gdy – muszę – mówić – o tym – co – stało się wcześniej.
Przekroczyłem próg Czerwonych Wrót i znalazłem się w najtajniejszej komnacie pałacu, w warsztacie mego ojca. Układ lewitujących lamp, rozkład rozżarzonych symboli, bezładnie porozrzucane pergaminy – dały mi jasno do zrozumienia, że ojciec szykuje się do zamknięcia jakiegoś rytuału. Przelotnie zdziwił mnie nieporządek w zapiskach – nie pasował do mego ojca – ale teraz moją uwagą zawładnęła rzecz w dalszej części pomieszczenia. Z sufitu, nad szeroką misę z obsydianu opadały ciężkie, ciemne ogniwa; na końcu mocnego łańcucha wisiał – hak. Los Veran Raha zapowiadał się straszliwie, lecz dopiero teraz pojąłem jak mało ustaleń poczynił ze mną ojciec odnośnie zbliżającej się bitwy. Otworzenie się jednak Czerwonych Wrót było jasną zachętą; obawy ustąpiły ciekawości i rozpocząłem ostrożne badania. Szybko przestałem dziwić się ojcu – gdyby mi wcześniej zdradził swój zamiar, wolałbym umrzeć niż pomóc. Teraz już było za późno; widziałem formy rytuału przeze mnie samego zbudowane, nieświadomie i pod jego kierunkiem. Muktawid ad Dżala chciał spożyć ciało i wypić krew pokonanego Veran Raha, bestialskim sposobem dodać jego moc do własnej! Hak. Hak ściągał mój wzrok; musiałem – oszołomiony i złowrogo urzeczony – podejść. Wiedziałem jak wygląda Veran Rah, jak jest wysoki i potężny – teraz uderzyło mnie, że hak zwisa tak nisko, zbyt nisko... W jednym, śmiertelnym olśnieniu zrozumiałem, wiedza stopiła się z trwogą, spadła na mnie niczym kraliz. Rzuciłem się do Wrót, ale stał już tam mój ojciec, w ściągniętej twarzy lśnią czarne oczy. Nie wstrzymałem kroku, pewien że mam do czynienia z ucieleśnieniem swego strachu. To jednak był on.
Nie wiem, co wydarzyło się później. Dziękuję Najwyższym Bogom za łaskę zapomnienia; zostały tylko zamglone, porwane kontury. Pamiętam szalony krzyk ojca, desperacką ucieczkę w ciemnościach i najgorsze, pewność że jest tu ktoś jeszcze, jakaś okrutna siła również pragnąca mnie schwytać. To był Veran Rah.
Dłużej niż długo parłem przez pustynne bezmiary, byle dalej od zgliszcz Himajtahty, od niepojętej, niezasłużonej nienawiści i grozy. Sądziłem że wszystko straciłem, że nie pozostaje mi nic prócz śmierci; przyszłość pokazała jak okrutnie się myliłem! Wtedy jednak ległem na piasku i czekałem końca. I byłbym – z wielkim trudem – umarł, gdyby w myśl wyroków niepojętego Losa nie znalazł mnie mój przyjaciel, jedyny jakiego miałem. Nie żałowałem nigdy.
Był wysoki, harmonijnie zbudowany, o ciemnozłocistej skórze, a włosach jasnych niczym blask Słońca stojącego w zenicie. Oczu podobnych nie widziałem nigdy u innego śmiertelnika; były pełne blasku, piękna i czystej aury, mocy łagodzonej radością. Miał na imię Delgan.
Szybko i sprawnie rozciągnął nad nami czarne tkaniny, lekkie, łopoczące na wietrze. Nie posiadałem się ze zdziwienia, że coś tak delikatnego może wstrzymywać nawałę ostrych promieni słonecznych. Tymczasem Delgan położył mnie na miękkich kobiercach i chciał napoić. Dopiero teraz przypomniałem sobie iż czekam na śmierć; odtrąciłem dłoń z pucharem, spojrzałem ponuro i – milczałem. On przyjrzał mi się uważnie, chwilę nad czymś medytował, westchnął, wypił wodę której nie chciałem i sięgnął po harfę. Pamiętam, ogarnął ją blask zstępującego Słońca: struny zalśniły cudownie, na uderzenie serca splecione z promieniami. Niemal usłyszałem echo muzyki... A chociaż gryf był zwykły, drewniany, nie miałem wątpliwości iż jest to kunsztowny czarodziejski instrument. (Później dowiedziałem się, że nosi imię „Jesień” i jest darem pożegnalnym). Nawet pragnienie końca nie mogło we mnie przemóc niecierpliwej ciekawości.
Raz, drugi, trzeci przesunął Delgan palcami po strunach, niemal bezdźwięcznie, niemal bezgłośnie. Sam ruch jego dłoni, niewypowiedzianie wdzięczny, z momentu na moment oczarował mnie; delikatne, blade tony płynęły, falując pośród poszumu piasków razem z ciężkim, cichym szeptem Słońca. Doznałem zaćmienia wzroku, ostrze woli stępiało, sterane myśli posnęły: leżałem bezwładnie, słuchając. Teraz dopiero rozbrzmiała muzyka, barwna i wartka, pełna nagłych uniesień i łagodnych zadumań: opowiadała zieleń i siłę wiosny, czas cudów. Nagle dźwięk, melodia nowa, wzmagający się ciemnymi bałwanami strumień nieokreślonej melancholii, rosnącego smutku. Niczym jadowite dopływy, zaczęły zasilać ową rzekę żalu strach, cierpienie i groza: ogarnęło mnie przerażenie tak koszmarne, że gdybym tylko mógł, gnałbym precz w pustynię. Lecz wiązał mnie czar Jesieni! W obłędnym zamiarze poderwałem palce do oczu, ale wówczas moc muzyki, co potężniała murami granatów wprost na mnie runęła i – umarłem. W nagłej ciszy słyszałem jedynie trzepot serca, a nim pojąłem iż żyję, wezbrała i rozlała się melodia kolejna, harmonia piękna śmiertelnie, przenikliwsza od zimowego wiatru, wszechogarniająca jak miłość Słońca. Łagodny bezmiar wód, kołysanie i szum fal, śpiew białych ptaków oraz widok, widok zielonej wyspy, niknącej powoli na horyzoncie. Jeszcze ucisk w gardle – bo zdało mi się, popłynęły wcześniejsze, straszne tony i – Delgan odłożył harfę.
Przez łzy, zdławionym głosem dziękowałem mu żarliwie za rozproszenie rozpaczy i trwogi, za ukazanie czekającej mnie po zgonie szczęśliwości. Lecz on zaśmiał się smutno i rzekł (słów tych nigdy nie zapomnę) O nie, mój biedny przyjacielu! Kiedy zachodzi Słońce naszego życia – pięknym gestem wyciągnął rękę wskazując promienną tarczę co zapadała się za ciemne góry – wszystkim co nas czeka jest biała noc i cierpienie bez końca. Całe twoje szczęście jest tu, na tym świecie, tutaj i teraz musisz go szukać i bronić! Zadrżałem gdyż bliskie góry czarno piętrzyły się i złowrogo, i zdało mi się że słyszę huk nienasyconych ogni Veran Raha i obłąkany szept ojca.
+++
Kiedy szkarłat i purpura i złoto przedświtu rozlewały się po niebie i Noc ustępowała przed zastępem Dnia my – ruszyliśmy! Ja, razem z Delganem, po bezmiernej gładzi solnych pustkowi, przez skalne rumowiska – wszystko co zostało z Rafa-muru – i wysokie przełęcze wśród stępionych śniegiem grani, wędrowaliśmy, wędrowaliśmy niestrudzenie w stronę gdzie rodzi się Słońce, gdzie trwa śpiew wodospadów, gdzie wiosna jest łagodna i wieczna. A czegóż po drodze nie widzieliśmy, jakich przygód nie przeżyliśmy! Nic nie zaćmi tych barw, zapachów, tych smaków! Byliśmy w Talizmanie, wielkim mieście północy, mieście blanadowych dywanów i złotych kopuł; roztętnionym od dzikiego życia Talizmanie, gdzie każdego wieczora, lejąc rzeki wody wiązano pył na głównych alejach by córka sułtana mogła podziwiać konanie Słońca. (Tam spotkałem wiele istot sobie podobnych wyglądem – i poznałem, że nazywają się „ghalassad”, czerwonym ludem). Byliśmy w Oazie Łez, najpiękniejszej z zielonych zakątków Almutu, najświętszej z jego miejsc; czarna, pachnąca ziemia uginała się pod naszymi stopami kiedy w czerwono-fioletowym zmierzchu szliśmy strudzeni do wód szeroko rozlanego jeziora. Bywały noce gdy nasze umysły, rozochocone dzienną wędrówką nie wstrzymywały się w marszu, ale szlakami snów nad Morzem Natchnienia gdzie wrą budowa i bitwa podróżowały dalej, wzdłuż Szerokości przez czarne, zalane ciemnymi toniami lasy nad którymi drży Księżyc... Razem z Delganem, na prośbę biednego Nabataia znad Wyschniętych Studni, by odnaleźć i sprowadzić jedynego człowieka zdolnego uleczyć mu córkę odważnie weszliśmy w szał kraliza – i dopięliśmy celu wracając ze świętym ascetą imieniem Krajj'anarhaj! Dzieliliśmy się, ja i Delgan, wodą wśród żołnierzy Skary Badira czekając wrogów, wspólnych zrządzeniem Losa – w chłodzie nadiru piłem wtedy i żyłem na chwile przed bitwą i żadna woda nie miała już tego smaku.
A rzeczą najniezwyklejszą ze wszystkich była ta, co zdarzyła się nam pod koniec wędrówki: pewnego ranka w naszym po-środku-niczego obozie odkryliśmy – niemowlę, ciemnoskórą dziewczynkę. Wzięliśmy ją, ale – z ciężkimi sercami – tylko na czas pewien, bo gdyby opuściła z nami twarde lądy i wypłynęła na oceany ułudy, nigdy nie odnaleźlibyśmy Albionu: taka już jest moc pragnień dzieci, że po drugiej stronie nieba może zgubić najwprawniejszych wędrowców. Nadzieja spotkania życzliwych istot pękła szybko – zamiast tego zaczęły nas nękać dzikie, nienawistne ataki za którymi stała siła bezwzględna i bezlitosna. Nawet nie spróbowano układów. Wrogi pomiot rozrzucaliśmy jak popiół, lecz przed nami było już tylko morze i słysząc w jego poszumie zew Albionu, nie mogliśmy czekać. Zdesperowany, prosiłem spękane skały i sypki piasek by wzięły w opiekę nasze brzemię, osłaniały dziecko póki nie nabierze dość sił by bronić się samo. I tak też się stało; dlatego, oddając ziemi na imię jej dałem Haruna, „Urodzona powtórnie” – bo miała wyjść po raz drugi z łona matki. Mam nadzieję, że pisano jej szczęśliwszy ciąg życia niż jego początek.

cdn

Ujrzeliśmy wielkie bramy: nurzające się w morskich kipielach, zbielałe od soli i wiatru łuki starożytnego pochodzenia. Na ich zwieńczeniach, w bezpowtarzalnych pozach stały posągi istot przedziwnej urody; dumnie wzniesione głowy koronami rogów godziły w niebo, kamienne włosy - czy raczej grzywy - rosnące w dół karku i pleców plątały się na wietrze. Skrzydła mieli mocne i rozłożyste niczym Aniołowie, ciała masywne lecz proporcjonalne; harmonii nie burzyły nawet nogi, nie ludzkie lecz końskie, zakończone potężnymi kopytami. Oczy lśniły im dwunastobarwnie, stworzone z ostro ciętych klejnotów, z gatunku jakiego nigdym wcześniej czy później poza Albionem nie widział.
Pytałem gdzie fundamenty tych bram – płynęliśmy przecież po niezmierzonej bezdeni, oraz w jaki sposób trwają wciąż, przez tak długie tysiąclecia niemal nienaruszone... Kapitan odrzekł tylko, że w głąb ciemnych wód nie biegną żadne podstawy, bramy bowiem nie opierają się ani o bezlitosną ziemię, ani zmienne morze czy obojętne powietrze – lecz o Niebo Niewzruszone i dlatego nigdy, nigdy nie runą. Nic więcej nie chciał powiedzieć, ale marynarze śpiewali smutne pieśni o wiecznym oczekiwaniu i towarzyszach którzy zaginęli gdzieś daleko na mrocznym lądzie. Pamiętam jak Delgan, stojąc na rufie, wtórował im harfą i głosem.

cdn
« Ostatnia zmiana: Luty 02, 2010, 01:18:17 pm wysłana przez Bollomaster »