Esencja Śmiertelników > Wątek Przodków Odmieńca > Pierwszy i Ostatni Epizod Karunira
Miał na imię Karunir i jego chwile – dobrze o tym wiedział – zawsze były policzone.
Oto spełnienie wizji jaką zesłała na niego matka kiedy ze śmiechem odjeżdżał spod dworu: nieuniknioną Śmierć znajdzie w tej białej dolinie, pod ciemnym niebem! Z trudem dźwiga się na równe nogi – zbroja z brązu ciąży potwornie - strząsa śnieg ze skudlonego łba, prostuje się: wielki, krwawowłosy gyor-śmiertelnik. Mruży niebieskie oczy. Czarnochmurze skrywa Słońce, panuje półmrok; idą prosto na niego. Jakim cudem zaszli go z przodu? Wyprzedził ich przecież o długie godziny, a jednak są tutaj, to nie sen, tak spełnia się przeznaczenie, Karunir umrze w strachu. Pięciu; uzbrojeni po zęby, zakutani w płaszcze, długie kaptury na głowach, prą powoli przez zaspy – serce nie zadrżałoby nawet na widok pięćdziesięciu, jednak to co idzie za nimi, za plecami siepaczy... Młoda, drobna dziewczyna, lecący od tyłu wiatr szroniasty zawiewa jej szare włosy na twarz, piersi i to wszystko, nic innego nie osłania jej ohydnego ciała. Jadowicie zielony, straszny wzrok wbija w Karunira – zabije go – ale to ta rzecz na jej brzuchu, żebrach, ramionach, to ona odbiera mu ducha. W dole węzły gruźlastych, splątanych mięśni, skręcone ku górze – jakby korzenie i pień odrażającego...
Nie! Jeśli umierać to bez strachu, zarżnie ilu zdoła! Zaciska pięści na krzemiennej siekierze i z dzikim rykiem, szaleństwem w oczach wyrywa się naprzód na wroga. Kilkadziesiąt kroków, kilkanaście – dźwięk nagle rogu niesie się po górach – krzyk zielonookiej? żołnierzy? - upiorzyca wyrywa się zza szyku, biegnie, lekko i szybko po sypkim śniegu lecz nie na Karunira. Z lewej strony, sponad ich głów po stromolecącym stoku, zdradliwym zboczu co piastuje obietnicę awalanszu jedzie – nie, pędzi, galopuje! - Rycerz. W świetlistej, uskrzydlonej zbroi, z falującym jak rzeka trenem płaszcza, niesiony przez szlachetnego konia Księżycowej krwi, mknie w dół stromizny jakiej nie pokonałby żaden gyor. Nad głową łopocze chorągiew – godło jakimś cudem widoczne: Kolczaste Oko wpisane w Twierdzę, znak Gwiazdy, symbol przeznaczenia. Karunir potyka się o własne nogi, ryje pyskiem lodowy piach, ledwo co czuje, niemal nie myśli: drzewce chorągwi idzie teraz w dół – nic nie uratuje wrogów tego Rycerza – lśni szpic lancy, kopii ostrej jak szpon Smoka.
-Ka najna ka namel! - okrzyk bojowy wstrząsa doliną, wichura bije, łamie drzewa na przeciwległym stoku, dwóch ludzi umiera na miejscu a promienna włócznia przeszywa i rozpruwa ją-stworzenie, zielonooką niby-kobietę. Koniec bitwy; trzech żołnierzy rzuca bronie, uciekają byle dalej; Rycerz ich nie ściga. Z nadludzką zręcznością osadza wierzchowca, w śnieg wbija chorągiew – wiatr ją posłusznie rozwiewa – i zstępuje z siodła. Karunir znowu się podnosi i rozgląda przelotnie; po krótkim wahaniu rusza w stronę Rycerza, Eiona-półboga, który uratował go przed Śmiercią.
-Nie wiem kim jesteś, ale masz moją wdzięczność. Moje imię jest Karunir - Eion klęczy, pochylony nad rozerwanym truchłem nawet się nie odwraca. Nie słyszy? - Jestem Karunir. Jestem twoim dłużnikiem - powtarza Karunir, rozdrażniony i - niespodziewanie - zawstydzony, onieśmielony. Rycerz ignoruje go całkowicie, ale nawet teraz otacza go aura niezwykłej siły, skupienia oraz wrażenie blasku, Doskonałości. Pancerz bez śladu rdzy, ciemnoniebieski płaszcz jakby dopiero wzięty z rąk tkacza i ten zapach, zamiast odoru potu brudu woń... kwiatów? Karunir stoi i patrzy, cuchnący, potargany, niekształtnie szpetny.
-Słuchaj! Nie wiem coś ty za jeden; bóg, smok, człowiek ale ja nie dam się lekceważyć nikomu... - mówi głucho, z groźbą w głosie, oburącz chwytając toporzysko. Rycerz zwraca ku niemu - przyłbica podniesiona - Twarz. Jest Piękny, jak wcielony sen, ziszczone marzenie o Harmonii.
-Gyor-nie-znam--twojego-języka. Odejdź-zdrów - Mówi powoli, z trudem dobierając słowa; żadnej groźby, pogardy. Nawet odrazy. Oszołomiony Karunir wycofuje się, ale tylko na kilkanaście kroków. Rycerz wraca do swego zajęcia. W końcu wstaje i patrzy w milczeniu w dół, na ciemny, w śnieg wbity zewłok. Cisza, tylko wiatr wieje; Karunir słucha swojego oddechu. Może chrapliwie i śmierdząco, ale oddycha. Żyje, mimo Gwiazdy, pisanego losu ciągle - Żyje!
Sucho trzaskają pękające kości, z mlaśnięciem rozłazi się ciało i oto w górę, z żałosnych szczątków wzbija się gibki, żywy pęd. Z chwili na chwilę rośnie, tężeje, rozwija gałązki - gałęzie - konary. Pień grubieje, korona idzie w górę, lśnią ciemnozielone w mroku liście, srebrzy gładka kora. Mocne korzenie kładą się w koło, obejmują zimną ziemię i - ziemia je przyjmuje. Nie ma strasznego trupa, z kręgu czarnej, żyznej gleby wyrasta młode i niewinne Drzewo. Rycerz skończył, wyraźnie szykuje się w drogę; Karunir strząsa otępienie, podchodzi.
-Jestem ci dłużny; czy pojmujesz t e Słowa? - pyta, już nie w języku matczynego kraju, lecz Mową Tradyru, starą i żywą Mową pierwszych ludzi i Smoków. Rycerz spogląda uważnie znad końskiego grzbietu.
-Nie pochodzisz z Tradyru - odpowiada Mową - Skąd znasz ten język?
-Uczyła mnie matka; noszę imię Karunir, pochodzę z Zivarnaht, kraju spiżowych kolosów, z ludu Albionu. Moja matka żyła z człowiekiem-smokiem, od niego poznała Mowę. Ale mój ojciec był z Albionów, mam czystą krew Albionu w żyłach.
-Zivarnaht, kraj albo miasto Sivarnahd... Powiedz czy wiesz, czy słyszałeś o założycielach Hedarny, o magach-łamaczach z Miasta Posągów?
-Tylko tyle, że tysiąc albo dwa tysiące lat temu chodzili po świecie tacy mocarze przed którymi drżała każda potęga, nawet Królestwo; Haderanie albo Haderyci. Mówiono o nich "łamacze" gdyż byli zdolni pokonać każdą granicę - to oni rzeźbili spiżowe posągi i ustawiali je na alejach Zivarnaht, nikt nie wie dlaczego - Niemal momentalnie Rycerz traci zainteresowanie; spogląda w bok, na Drzewo, myśląc o sprawach dla gyor niepojętych.
-Dziękuję. Bywaj w szczęściu. - Szczęk pancernej stopy wsuwanej w strzemię.
-Nie! Tak się to nie skończy! Nie jestem pyłem ani iskrą, ani snem. Noszę imię Karunir, tym toporem zabiłem człowieka-Smoka z Tradyru, tym krzemieniem wywlokłem z niego życie! Zostawiłem swój lud, wszystkich bliskich, już osiemnaście lat tułam się po świecie, wiele się nauczyłem - przeżyć na nagich kamieniach, nad słonymi rzekami, układać z dzikimi... - Rycerz z westchnieniem opada na siodło, ujmuje wodze - Czekaj! Nie jestem pyłem! - Kopyto unosi się, opada, dotyka śniegu i koń lekko rusza naprzód; Karunir, chociaż gniewny i rozgorączkowany nie ma dość śmiałości by złapać za cugle, skraj płaszcza. Woła w desperacji - Wiem co ze mną zrobiłeś, znam znak z twojej chorągwi! Kolczaste Oko, znak Gwiazdy i Losu. Złamałeś moje przeznaczenie; mnie było pisane że tutaj umrę! - Rycerz zawraca.
-To nie jest wiedza dla śmiertelników. Czego chcesz ode mnie człowieku? Jestem znużony, a droga ciągle daleka.
-Chcę się odpłacić, nie stracisz jeśli ci pomogę! I nie mam żalu; teraz jestem wolny, naprawdę wolny. Dokąd jedziesz? Jakie nosisz imię? Z jakiej...
-Na wschód w stronę Kanaanu, jadę do Ilad Elei, krainy u stóp Zaćmienia - dalej niż ty kiedykolwiek zawędrujesz i dłużej. Potrzebowałbyś czasu czterech pokoleń swojej rasy; dziękuję za twoje chęci. - Karunir jest już zmęczony, dopiero teraz czuje jak bardzo. Zupełnie jakby łapał światło albo gonił horyzont; ten Rycerz utkany z marzeń - a przecież od niego prawdziwszy - nieuchronnie się wymyka, przepada.
-Powiedz chociaż kim jesteś.
-Skenellos Miranumai z Tanelwów, towarzysz Skorpiona i żołnierz Przymierza.
*****
Wbił pożółkłe zębiska w kawał zalatującego zgnilizną mięsa i zamyślił się. Od dwóch dni, odkąd zaczęli go ścigać, jadł tyle co nic, ale w tej chwili jakoś nie czuł się głodny. Za plecami miał pień wysokiego, mocnego drzewa, nad głową zielone gałęzie, siedział na świeżej, wiosennej trawie, a w twarz kąsała go zima. Z nosa i ust buchała para. Czarnochmurze przesunęło się jakiś czas temu dalej na zachód; niebo było teraz zimno-niebieskie, nad góry powoli dźwigało się Słońce. Panowała względna cisza. Karunir starał się w tym wszystkim na nowo odnaleźć.
Dawno temu, wieczorem, kiedy Góry kładły się już do snu, w Sivarnahd, kraju Albionów który nigdy do nich nie należał - uwolnił się wtedy raz na zawsze spod ciężaru Pogardy człowieka-Smoka. Zrzucił to brzemię z pleców i zabił go, zabił własnoręcznie i sam jeden bronią z cierpliwie ciosanego krzemienia. Krzemienia, gdyż żaden ziemski metal nie ima się rasy z Tradyru. Czarna rana pod sercem i czarna krew na srebrze łusek, twarzą o ziemię, łoskot padającego ciała i szczęk pancerza, trup, trup na miejscu! Przez długą jak życie chwilę Karunir ani nikt inny z obecnych nie potrafił uwierzyć, że to się stało naprawdę. Ale dowód leżał przed nimi, nieruchomy, pośrodku wzbierającej czerni i matka - nie, nie krzyknęła - podniosła tylko i zacisnęła dłoń na ustach: twarz objęta palcami, oczy wbite w jej mężczyznę. W tym geście było tyle rozpaczy, wrażenie straty tak głębokiej, że Karunir zrozumiał i prawie porzygał się ze strachu. Desperacja matki była równie mordercza co jego wcześniejszy gniew, poznał tą siłę zbyt dobrze żeby się jej nie lękać. Kochała bardziej niż kiedykolwiek przypuszczał.
Ale kiedy moment później wywarła zemstę, rzuciła swoją klątwę, ulga była tak wielka, że aż się roześmiał. I śmiał się jeszcze długo, maszerując mroczną drogą pod nocnymi drzewami, z siekierą na ramieniu i niczym więcej, coraz dalej od domu i złamanego plemienia Albionów. "Wszystko czym będziesz", tak to mniej więcej brzmiało: kilka słów ciężkich od nienawiści, a następnie krótka jak klaśnięcie wizja... reszty życia Karunira. Osiemnaście lat tułaczki po dzikich ziemiach, pełne przemocy, prymitywne życie bardziej zwierzęcia niż człowieka, cały, pisany mu los zamknięty między Górami Królestwa, Spustoszeniem i granicą Żywego Sidardu. Oraz bezsensowny, okrutny koniec z ręki sidardyjskiego koszmaru, długie umieranie w jakimś zapomnianym przez Słońce kotle górskim. Nigdy się nie dowiedział dlaczego go zabili, ale niespecjalnie się tym przejął. Na razie liczyło się tylko to, że jego przeznaczeniem jest udana ucieczka z Sivarnahd oraz wiele lat kiedy to on, Karunir, będzie wychodził obronną ręką z większości kłopotów. Ze strony Tradyrów żadnego odwetu. Matka, zamiast się zemścić, podarowała swojemu synowi coś bardzo cennego: beztroskie serce.
Zima następowała po zimie, gdzieś kiedyś wybuchło kilka krótkich wiosen, a wspomnienie wizji się rozmywało. Osiemnaście, dwadzieścia, osiemdziesiąt lat?, Karunir nie był już pewien. Zaczął się nawet bawić od czasu do czasu myślą, że Gwiazdy pisały mu - nieśmiertelność. Śnił wtedy szalone sny o tym, że zmienia się w żywioł dziczy, ucieleśnienie furii i woli przetrwania, Eiona swobody. Otrząsał się z tego dość szybko, bo chociaż był nieporównanie mocniejszy od większości tutejszych ludzi, to pomiot oraz siły natury, tak samo nieprzebłagane, nie tolerowały marzycielstwa w tym rodzaju. Ostatecznie z wiedzy o własnym losie została Karunirowi wiara w szczęśliwą Gwiazdę.
cdn!