Działo się to w szóstym roku Senkrationu.
Rzesze Pierworodnych ściągały ze wszech-stron, napowietrznymi ścieżkami do miejsca, gdzie ciężar Klątwy i zmagań wojennych zawalił Niebo. Chmury umykały na północ, południe, wschód i zachód, byle dalej od tego miejsca; blask Słońca ściemniał, Księżyca nie widziano już od dwóch lat - Anfedreil przemknęła między desperackimi wartami Rycerzy Horyzontu i śmiejąc się, przetaczała czerwonymi lądami. Przerażeni mieszkańcy prawdziwej ziemi żyli z opuszczonymi głowami; widok czarnych sztormów, łańcuchów górskich - zawieszonych nad pękniętym niebem, widok Klątwy grożącej upadkiem na ich świat, podtrzymywanej jedynie barkami Ranga Imrody - był zbyt straszliwy. Echo zmagań niosło się po całym Istnieniu; tęczowe, czerwono podświetlone opary, staczały się kaskadami z wyrw pola bitewnego, ligowymi wstęgami w dół na narody śmiertelników. Krew pierworodnych płynęła oceanami; jej czarny deszcz padał nieprzerwanie już od czterech lat - wchłaniana przez nienawistną ziemię, spływała jej wnętrznościami i leciała nieustanną ulewą na pierwsze rozlewisko Alp-Tronaki, a echo śmiechu i pieśni Synów mroziło dusze wstępujące do Katedry. Jednak wyżej i jeszcze wyżej, w krainach zamieszkanych przez śmiertelników, królował ciągle dźwięk bojowego rogu Victora i donośny okrzyk Ezurian oraz śpiew legionu Rafaity wstępujących po ugiętych grzbietach wichrów na strzaskany próg nieba...
Byli jeszcze ci, którzy schodzili i uciekali z linii walk. Setki tysięcy wyniszczonych wojną, ogarniętych obłędem i gorączką bitewną, ciężko uzbrojonych Pierworodnych. Chaos i skala Senkrationu były tak wielkie, że wodzowie nie potrafili wszystkim zapewnić bezpieczeństwa, czy chociaż podstawowej pomocy. Rzesze rannych, wyniszczonych i wycieńczonych żołnierzy przeszły z Błękitu do Czerwieni w przypadkowych miejscach, nieraz całe lata od krain z których wyruszali. Przerażeni, gotowi do walki w obronie życia, umierający i szaleni błąkali się po bezkresach Kontynentów szukając drogi do domu.
Wśród tych nieszczęśników znalazł się książę Allack Tanelf, syn Skorpiona, Cesarskiego wasala i wodza ośmiu legionów. W furii i ogromie zmagań zgubił znak ojca; większość świty zginęła osłaniając jego życie. Wierny rumak okulał, dziesiątki ran paliły ciało, dusza wyła ze zgrozy, skruszony miecz gdzieś się zgubił. Otoczony przez pięciu tylko przybocznych, równie jak on skatowanych bitwą, znalazł się gdzieś na czerwonej ziemi, w dzikich ostępach, gdzie ledwo docierały pogłosy odległych zmagań.
Ci potężni tanelfowie, wycieńczeni, lecz dalej mający dość mocy żeby podpalić całą tą krainę, z resztkami pancerzy niezmierzonej wartości, z oczami płonącymi mordem i desperacją - odnaleźli niewielką chatynkę. Mieszkało w niej dwoje staruszków wraz ze swoją córką, która nie była ani bardzo piękna ani bardzo mądra. Później opowiadano, jak owi możni tanelfowie zajechali tam, niczym orszak jakiegoś zagubionego króla - w lśniących pancerzach i na białych koniach, wioząc na marach swego umierającego pana - ale wy chyba też w to nie wierzycie. Ci biedni, prości ludzie przeżyli pewnie tylko dlatego, że pierworodni nie wiedzieli już co z nimi zrobić. Może widząc nieuchronną śmierć syna swego seniora, tego którego przysięgli ochronić, ochronić! - poddali się?
Allacka ta dziewczyna uratowała. Zatamowała krew, opatrzyła rany, śpiewała długo w gwiezdną noc zamawiania śpiewane przez ludzi od mglistych eonów - i zrobiła to wszystko z całą wiarą jaką tylko miała, a potężne siły życiowe, skruszone w Senkrationie, witalność i wola pierworodnego - dokonały reszty. Nie jest bowiem prawdą, że ta dziewczyna miała jakieś cudowne moce uzdrowicielskie - o nie, tak nie było. Miała tylko swoje czyste spojrzenie i przekonanie, że będzie mogła pomóc - tam gdzie moce pierworodnych sięgnęły kresu, śmiertelne ręce zdołały osiągnąć cel.
A kiedy otworzył oczy i spojrzał w twarz tej, która go uratowała - wydała mu się piękniejsza niż własna siostra i od tej chwili pokochał ją gorącą, nieustępliwą miłością, spoglądając na nią wzrokiem który widział zgrozę Senkrationu, oczami które widziały Klątwę i koniec swego istnienia - tak nagle i wbrew wszystkiemu uratowanego. Allack podźwignął swoich towarzyszy, dał im do picia własną krew - bo odzyskał juz wszystkie siły, a nawet miał ich więcej niż kiedykolwiek - pożegnał się na krótko ze swoją dziewczyną i wrócił do ojca.
Siostra nie wierzyła, Skorpion wpadł w gniew (bo znał swego syna), Victor początkowo uznał to za dziwny żart - i zasępił się, gdy okazał się on prawdą. A jednak Allack dopiął swego, sprowadził ją do Cesarstwa, do wspaniałości i splendoru nieśmiertelnych władców (najpierw pewien czas spędziła w "prymitywnym" leśnym dworku) i uczynił swoją żoną. Nadał jej też imię, bo wcześniej go nie miała - Gildea, Płonąca - bo zauważył z niepokojem, że płomień jej życia słabnie i spala się z czasem. Horkia Kerneolita (odpowiadając na prośby i nalegania Allacka) uniżenie poprosiła Gildeę o zaszczyt zabicia jej śmierci, oraz o przyjęcie z jej rąk pucharu wiecznej młodości (robiono tak dla większości śmiertelników sprzymierzonych z Pierworodnymi w Legendarnych czasach). Była to doprawdy zabawna scena, bo żona Allacka odmawiając, próbowała podnieść Horkię z klęczek - z równym powodzeniem mogła próbować poruszyć górę (Horkia opierała się, zapewne myśląc, że jest to jakiś dziki obrzęd śmiertelników). Perswazje Allacka nic nie dały, Gildea nie zmieniła swego zdania...
Urodziła mu syna, urodziła go przy wtórze okrzyków niedowierzania i zgrozy; nadano mu imię Damakion. Wielu chciało go wydziedziczyć, wygnać, nawet uśmiercić. Ale wtedy już Skorpion stał po stronie swego syna i, mając za sobą Cesarskie Słowo, utwierdził swe dziedzictwo w rodzie i krwi Allacka - na wsze czasy. Odtąd ten ród zwano Scorcese, co w tanelfickiej mowie oznacza "Zepsuty", "Skażony". Gildea umarła kilkanaście lat później; w nieśmiertelnych oczach jej życie było śmiesznym mignięciem, ale zostawiła po sobie coś, co nie przeminęło - pamięć o światach, o możliwości światów które dla Pierworodnych wcześniej nie istniały. Oglądała dojrzewanie, wzrost swojego syna i była dla niego dobrą matką - myślę, że łączyła ich miłość, choć zupełnie inna niż ta, która w owym czasie była między tanelfkami a ich synami. Damakion, poza dwoma wyjątkami, nigdy nie zareagował gniewem i agresją na jakiekolwiek próby jej obrażenia - w takich sytuacjach całą jego bronią były trafne słowa, a tarczą - wewnętrzny spokój.
Allacka jednak trawił gniew, niezwalczona furia - na upór jego żony, na porządek tego świata, na Wolę Bogów. Hamował się tylko ze względu na Gildeę; z przerażeniem obserwował jak ucieka z niej życie i nie chciał tracić żadnej chwili. Później jednak... Teraz dopiero miał Skorpion powód do obaw; wydawało się, że Zemsta zabierze mu syna zaraz po śmierci jego ukochanej - podobno Ezurianie szykowali się już, żeby zrobić dla niego miejsce w swych szeregach. Jednak, niespodziewanie dla wszystkich, im bardziej się ta chwila zbliżała, tym Allack się stawał spokojniejszy. Pierworodny raczej tego nie ogarnie, ale my, śmiertelnicy, możemy przypuszczać, że Gildea zdołała go pogodzić ze świadomością własnego przemijania - oraz z faktem, że on również w końcu przeminie. Jej starość, koszmarny (według tanelfów) wygląd nigdy go nie zrażały; teraz upadła ostatnia bariera, która ich dzieliła.
Allack pogrzebał żonę i żył dalej - przez stulecia. Po śmierci Skorpiona, po Sen Ruin, został dumnym księciem Scorcese, a w końcu, po tym jak przeminęły niezliczone pokolenia śmiertelników, sięgnęła go Klątwa. Znaleziono go martwym, w tym samym dworku w którym kiedyś, tysiąc lat temu, mieszkał jego Płomień. Tanelfowie o tym nie opowiadają, ale twarze nieszczęśników którzy zginęli w ten sposób, niemal zawsze są wykrzywione grozą - Allack był jednak spokojny; możnaby pomyśleć, że śni jakiś dobry sen. Kolejni książęta krwi zawsze spoglądali na Skorpiona i na czas Legendy. Jak przystało na szlachtę, prawdziwą arystokrację swej rasy, klęska Victora nigdy ich nie złamała. Nie zapomnieli o Klątwie i wojnie - ale determinacji i zapału jakie żywili nie skaziła desperacja. Odważnie szafowali swoim życiem, a kiedy przychodził czas, przyjmowali koniec ze stoicyzmem i bez strachu. Tak jak Gildea, kiedyś na ten świat przybyli i kiedyś musieli go opuścić.
W ten sposób w rodzie Scorcese znalazła się krew śmiertelna - źródło z którego wypłynęło tysiąc konfliktów i początek wzięło tysiąc nowych opowieści.