"Z obu skrzydeł narastał tętent kopyt. Także główny oddział powoli ruszył z miejsca, ale Varhenn nie odrywał wzroku od ośmiu ubranych na szaro ludzi pośrodku. Najwyższy z nich podszedł do jednego z koni, przytulił twarz do jego szyi, pogłaskał po chrapach. Nagle mężczyzna klepnął zwierzę w zad i koń ruszył z miejsca. Z każdym susem zwierzę przyspieszało, stępa, kłus, galop. Wyprzedziło czoło oddziału i wyciągnęło się przy ziemi w dzikim cwale. Po chwili to nie był już cwał, tylko coś więcej – bieg, jakby koń poniósł, mając na grzbiecie stado demonów. Zadarł w górę ogon, wytrzeszczył oczy, wydał z siebie nieziemskie, wyzywające rżenie. Łoskot kopyt tego jednego zwierzęcia zagłuszył wszystko inne, wydawało się, że cały świat umilkł, a nadciągające powoli oddziały znikły.
Mężczyzna, który go posłał naprzód, zastygł w dziwnej pozycji, z rękoma wyciągniętymi przed siebie i dłońmi na wpół otwartymi, jakby przepuszczał przez palce długą linę. Nagle zacisnął dłonie w powietrzu i pociągnął. Szyja konia zgięła się pod kątem prostym, trzasnęły kręgi, zwierzę zaryło łbem w ziemię i przewróciło się na grzbiet, martwe już w chwili, gdy szaman wykonał swój gest. Upadło jakieś dwieście jardów przed barykadą.
Tylko że tętent nie umilkł. Przeciwnie – narastał, potężniał, rósł. Varhenn wytrzeszczył oczy, widząc tuman kurzu podnoszący się z ziemi, w miejscach, gdzie uderzały widmowe kopyta. Dusza, duch konia, zamordowanego przed chwilą czarami szamana, pędziła nadal przed siebie, wprost na barykadę. Prosto na wóz stojący obok...
– Uwagaaa!!!
Kilku żołnierzy w ostatniej chwili uskoczyło w bok. Pale powbijane przed umocnieniem rozprysły się na wszystkie strony, jak piki rozepchnięte końską piersią, i w następnym mgnieniu oka coś rąbnęło w szaniec. Z ogłuszającym hukiem ciężki, kupiecki wóz, skonstruowany tak, by móc przewozić po każdej drodze tysiące funtów towaru, wyleciał w powietrze, wyrwany z linii. Wiążące go z resztą barykady sznury i łańcuchy popękały jak lniane nici, a deski, gwoździe, kawałki drewna pofrunęły na wszystkie strony. Wóz obrócił się w powietrzu kilka razy i grzmotnął o ziemię, koziołkując bezwładnie. Zatrzymał się dopiero tuż przed linią ostrokołu chroniącego drugą barykadę.
Sto stóp, przemknęło przez głowę gońcowi. Przeleciał ponad sto stóp... Wielka i Miłosierna Pani!
W zrobionym wyłomie mogło się zmieścić sześciu jadących strzemię w strzemię konnych.
– Następny!"
Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-południe Robert Wegner
Świetny pomysł, co tu dużo gadać! Magusy zdolne do takich rzeczy nazywają się "źrebiarzami".