Pewnego razu ludzie z Pracy Żornika zaczęli gadać, że Drenizg Kozioł-Hadmai znalazł sobie żonę. Co o niej było wiadomo? Nic prócz tego, że nazywa się AŻRAZA (nikt tego imienia nie rozumiał),
i jest silna a twarda jak kamienna baba. Chłopaki Eżremu podobno zakradli się pod chałupę Drezniga i widzieli tą Ażraze; wygląda niby wcale a wcale, tylko że chyba nie jest stąd (bo ma rude włosy i jasną twarz) – tak mówili. W to jeszcze można uwierzyć, ale kiedy zaczęli opowiadać i bajać że goniła Kozła na pastwisko... Eh, ludzie się tylko uśmiechali nad ich durnotą. No i tak minęło jakieś dziesięć lat i ludzie o Ażrazie pozapominali. Za to jej męża nie mogli przestać pamiętać, bo nie było roku żeby się zkurwiel nie przypominał. Zaś potem wszystko się potoczyło zupełnie pod górę, czyli nieprzewidzianie. A było to tak.
Dreznig zawsze był odludek. Gory zabiły mu ojca kiedy bawił się jeszcze kamykami, no i został w chacie sam jeden z matką starowiną. Bratów i siostrów nie miał; ponoć pozabijał ich ojciec własnymi rękami (ale to nic pewnego). A od małego miał Dreznig wielką krzepę, taką że już jako szczeniak potrafił już krowiarze doić i raz nawet jeden pagórek, co się im chciał na podwórzu osadzić kopniakami precz przegnał. A taki był dziki, że jak ludzie przychodzili mu pomagać, to ich kamieniami obrzucał. W końcu zwalił na jedyną ścieżkę wierzchołek gory co sobie nad nią spokojniutko rosła – i wtedy wszyscy powiedzieli, że dosyć i że jeśli chce przepaść, to niech przepada! Synowie z nim. Ale Dreznig nie przepadł, tylko poszedł daleko w gory aż znalazł taką jedną co mu się spodobała. Nazwał ją „Kozioł” i tak długo okładał, a przewracał, a toczył aż wreszcie ją sobie poddał. I tak został Kozioł-Hadmai, panem gory Kozioł. Sprowadził ją na gospodarkę i wcale udolnie używał. Tu pięknie wyczyścił pole z kilkudziesięciu pagórczaków, tam wykorzenił jakieś młode gorki; potem posadził Kozła na jednej przełęczy, żeby mu krowiarze tamtędy przestały uchodzić i – siedział w domu. Matkę biedaczkę musiał już wcześniej wynieść, więc był sam jak palec. Aż tu jednego dnia przychodzi niespodzianie na Pracę Żornika i mówi że trzeba mu pięciu glinianych butel. Wiadoma rzecz, Eżremu miał nawet więcej pięknych baniaczków z gliny. Daje więc cenę dobrą dla takiego bogacza – a ten tylko dziwnie patrzy i jak go nagle nie rąbnie! Pięć tygodni Eżremu dochodził do siebie, a Dreznig zabrał co chciał i sobie poszedł. Odtąd coś mu się jakby odblokowało. Nie było miesiąca żeby nie przylazł i czegoś nie zabrał. Tyle dobrego, że nikogo nie zabił – prócz jednego przybłędy, co go chciał przygnieść tarczą (taka prawda, że wielu się z tej śmierci cieszyło). Ale, jak to się mówi, chłopy latały wysoko i spadały długo. Trochę lat później rozeszła się gadka o Ażrazie i ludzie mieli nadzieję że odtąd będzie spokojniej. Gdzie tam! Dreznig zaczął zachodzić nie tylko na Pracę Żornika; musiano tego syna cierpieć na Pracy Sledry, a nawet na Perci Szarmużeza!
W końcu przeciągnął. Chłopi z obu dolin i z Perci zgadali się w czterdziestu – same dobre i mocne chwaty – i wyczekali na chwilę kiedy Dreznig, ledwo żywy wrócił z gor do domu. (Bo znowu zaczął chodzić w gory, no i bywało że miał tam ciężki czas). Przyszli pod chałupę, a tam potęzne stado krowiarzy (coś z sześć dziesiątek) i baby kamienne i dwie hałdy świeżo wyoranych skałek czarnych, a nad wszystkim trzęsie się Kozioł. Nie ma się co dziwić, że wraz poczuli większy zapał. Walą tłumem pod drzwi, a one się nagle otwierają i w progu staje Ażraza... Dopiero wtedy ją sobie przypomnieli i – zapamiętali do końca życia. Nie ma co gadać, takich kobiet często się na Północy nie widuje! Duża była i postawna, z mocnymi rękami i nogami, ale zadbana, z twarzą jasną jakby pracy nie znała, no i ruda. Musiała więc robić wrażenie; a że tyłek i piersi miała trochę małe? Większość uważała że z takimi jej dobrze i że kobieta nie musi przypominać krowiarza żeby się podobać. A przez resztę gadała zazdrość. Wyglądała jak córka grafa, ale widać było że wie co to trud i wysiłek: słowem cud-kobieta. Tylko raz na nich spojrzała, jakoś tak dziwnie i ciężko, a czterdziestu chłopów cofnęło się przed nią jak przed awalanszem! A ona nagle zaczyna się śmiać i docinać im że w tylu przyszli na jednego człowieka, co to nawet łyżki sam do gęby nie podniesie! I dalej się dopytywać w ilu się za nią wezmą! Wszystkim się jakoś dziwnie zrobiło, bo jak to kobietę uderzać? W końcu wychodzi na przód Narnik, najmłodszy Eżremu, i idzie na nią z głupim uśmiechem. Tak go chwyciła i miotnęła, że nikt nawet nie dojrzał – dopiero w locie, w powietrzu. Rąbnął o ziemię pół tysiąca kroków dalej i gdyby się rękoma nie zasłonił straciłby wszystkie zęby, nie tylko przednie – albo i życie. CDN