Legendy opowiadane już za jego życia mówią, że Suzar, irgan który później zasłynął na Turblanda jako Hiarh Gorhaun, mieszkał przez wiele lat w domu Pani Gór. Był to dziwny dom. Irganie wierzyli niegdyś że to z gór zeszli bogowie; gdyby nie zapomnieli o tym po wielu latach może góry nie budziłyby w nich obawy, może potrafiliby w nich dostrzec miejsce, którego bogowie tak naprawdę nigdy nie opuścili. Domem Pani Gór był szczyt Horoday. Każda jaskinia, każdy wąwóz, wodospad, strumień i turnia stanowiły jej królestwo. Ale Suzar nie wątpił, że gdyby mógł spojrzeć na to, co go otaczało, nie zobaczyłby tylko nagich skał, śniegu i szronu. Wędrówka z Panią Gór przypominała drogę przez sen. Taki, w którym lodowaty wiatr nie przenikał ciała do kości, ale unosił na swoich skrzydłach, w którym mgła snująca się dolinach pełna była szeptów i ech głosów wędrowców, w którym orzeł szybujący nad szczytami przynosił wieści z dalekich stron. Góry i ich władczyni dawały wolność.
-Dlaczego wybrałaś akurat mnie? – zapytał ją pewnego razu, kiedy stali obok siebie na szczycie Redd Agre, trzeciego co do wysokości w Górach Szronu, i patrzyli na wschód słońca. Suzar nie mógł go widzieć, ale czuł na twarzy ciepło promieni.
-Samotne wędrówki nie dają radości – odpowiedziała poważnie.
-Dużo już porwałaś takich biedaków jak ja, zabłąkanych w górach? – zaśmiał się. Niewielu było irganów czy ludzi z Detmarchii którzy nie słyszeli baśni o Pani Gór i ludziach, którzy za jej sprawą nigdy nie znaleźli już drogi do domu.
-Sporo. – przyznała bez oporów - Ale ty jesteś wyjątkowy – dodała po chwili. – Lepszy niż oni.
Mimo woli znów parsknął śmiechem. Śmiech łatwo przychodził tu, w górach, ale tym razem był bardzo gorzki.
-Na wypadek gdybyś mnie z kimś pomyliła, pani – zwrócił ku niej ślepe oczy i skłonił się teatralnie – przedstawię się: syn Fechtmistrza, szermierz bez talentu, zabójca dziedzica Jehafrasz, który nie miał odwagi zmierzyć się z karą za ten czyn. Nieudolny kowal, mierny szirgan, fatalny Mówca. No tak – dodał zaraz – i nie zapominajmy, że niewidomy. Tak, że nawet nie będzie w stanie spojrzeć na tą, która uratowała jego mierne życie.
-To nieprawda – zawołała chwytając go za rękę – to wszystko nieprawda. To oni nie potrafią tego dostrzec, ale oni nie umieją patrzeć. Ja wiem i widzę kim jesteś. To co się działo tam, na dole, tu nie ma znaczenia.
Czas mijał, ale pory roku, tam, na dole, nie miały znaczenia. Suzar kochał Panią – tak sądził - i był pewien że ona kocha jego. A nawet jeśli uświadamiał sobie czasem, że bez jej ręki prowadzącej go nad przepaściami Gór Szronu jest bezradny, nie przejmował się tym długo.
Zdarzało mu się wędrować samotnie. Rzadko, to prawda; nie czuł nigdy większej radości, niż będąc przy Pani. Jednak wędrówki te pomagały mu, gdy czuł niekiedy, że czas prześlizguje mu się przez palce i traci szanse na cos bardzo istotnego. Na co? Nie wiedział.
Podczas jednej z tych wypraw zawędrował do Studni. Nie mógł oczywiście tego widzieć, ale czuł, że to jedna z najgłębszych dolin wyrytych w Górach Szronu; musiała wyglądać jak ogromny kocioł pomiędzy stromymi stokami. Dno przecinała sieć lodowatych strumieni, toczących się wartko miedzy otoczakami. Część wpadała w ciasne, bezdenne jamy w skałach. Mogły tak płynąć aż do najciemniejszych czeluści ziemi. Nieczęsto schodził do Studni. W tym jednym miejscu w całych górach pozostało dla niego coś niepokojącego. I teraz to tu usłyszał krzyk. Straszny, pełen rozpaczy krzyk spadającego ze skały człowieka i łoskot z którym uderzył o ziemię – dźwięki zamknięte w echu przez wiele lat. Stał przez chwilę nieruchomo. Bez Pani u boku nigdy nie słyszał i nie czuł niczego takiego. Podszedł powoli do miejsca w którym usłyszał hałas i wzdrygnął się, kiedy pod jego stopą chrupnął stary czerep. Cofnął się mimowolnie i nastąpił na inną kość. Znów krok, chrzęst. To było cmentarzysko.
Tego samego wieczoru zapytał Panią:
-Ilu było tu ludzi, zanim mnie ocaliłaś?
-Pytałeś mnie o to. – odrzekła – I odpowiedziałam ci. Ale to nie ma teraz znaczenia.
-Teraz mi powiedz – rzekł gwałtownie – Czemu woleli zginąć niż żyć dalej z tobą?
Milczała, a razem z nią ucichł wiatr hulający po stokach.
- Nie mogli na mnie patrzeć. – wyszeptała w końcu.
-Tylko dlatego jestem tu z tobą? – zapytał z niedowierzaniem – bo jestem ślepcem?
Chwyciła go za rękę.
-Nie straciłeś tylko wzroku. Ty nie masz oczu. Ty nie widzisz świata, ale też nie widzisz drogi przed sobą. Celu. Nie wiesz gdzie masz iść - więc stoisz. Pozostajesz bez ruchu. Naprawdę wolny. Chciałam, byś pozostał ze mną. Tutaj. – powiedziała ze smutkiem.
-Na zawsze? Dlatego, że chcesz mieć towarzysza, który na twój widok nie rzuci się ze skał? – to było okrutne, ale wyrzekł słowa, zanim zdążył je rozważyć.
-Nie – odparła – Bo cię kocham i nie chcę cię stracić. Ale to już się stało, prawda?
-Chcę mieć cel. Chcę ruszyć wreszcie z miejsca. Chcę zobaczyć twoją twarz. To prawda – przyznał. – Ale to właśnie nie ma znaczenia. Bo nie mam oczu i nie potrafię ich odzyskać.
Pani Gór westchnęła.
-Wiedźma zabrała ci oczy, Wiedźmie je musisz odebrać. – zabrzmiało to jak wiersz zapomnianego poematu. Suzar nigdy go nie słyszał. Kiedyś wspominał jej o dziwnym śnie matki tuż przed jego narodzeniem. Wtedy zbyła opowieść milczeniem. To co było na dole, tu nie miało znaczenia. Wtedy.
-Jak znajdę tą Wiedźmę? – zapytał spokojnie. – Jak mogę się na niej zemścić i odzyskać oczy?
-Sam nie zdołasz. Musiałabym ci pomóc. – rzekła niechętnie.
-Jak to zrobisz? – nie pytał, czy to zrobi. Wiedział, że tak.
-Oddam ci swoje oczy, kochany. Żebyś mógł znaleźć Wiedźmę i zabrać jej to co do ciebie należy. I zemścić za twój i mój ból. – odparła.
-Nie mogę tego od ciebie wymagać. Zawdzięczam ci życie. I szczęśliwe lata, tu, na górze.
-Bogowie nie lubią gdy zaprzepaszcza się ich dary. Pora żebyś ty odzyskał swój. I mnie opuścił. Nie chcę, żebyś skończył tak jak inni.
Wahał się tylko przez chwilę.
-Dobrze.
-Chodź więc. Nasza ostatnia wspólna wędrówka – zaśmiała się sztucznie – Pamiętasz gdzie się spotkaliśmy?
Pamiętał. Wieża stała niewzruszona, jak wtedy, gdy dotarł do niej, wyczerpany, wiele lat, może wieki temu. Weszli do środka.
-To miejsce nazywa się Wieżą Podarunku, albo Wieżą Przekazywania Życia. – odezwała się - Pamiętam, jak starzec, który za życia posiadł dar latania, oddał go tu swojemu synowi, kiedy ścigali ich zabójcy. Ocalił go. Stałam wtedy tu gdzie teraz, patrzyłam... i wydało mi się to bardzo piękne, ale i smutne. To dobre miejsce do przekazania podarunku.
-Co mam zrobić? – zapytał Suzar.
Nic, tylko wejdź po księżycowej ścieżce,
Nic, tylko wyryj swe imię obok mojego... – zanuciła – To jest dar, a dary rządzą się swoimi prawami. Płacić jednak trzeba za wszystko. Czy przyjmiesz moje warunki? Oto one. – i wyrzekła szybko kilka zdań, jakby kontynuowała tą dziwną piosenkę:
Pieczęć pierwsza – niech przebudzi Szron ze snu.
Pieczęć druga – niech stanie na drodze Władcy.
Pieczęć trzecia – niech przejdzie Zieloną Drogę.
Cisza. Wiatr na zewnątrz wzmógł się, pod jego uderzeniami zaczynały drżeć kamienie z których spojono wieżę.
-Czy przyjmujesz warunki? – powtórzyła.
-Nie rozumiem twoich warunków – odparł. – Ale przyjmuję je - i obiecuję wypełnić.
-W takim razie niech się stanie. Bierz, są twoje.
Pochyliła się i pocałowała go, a wtedy szalejący na zewnątrz wicher wdarł się do środka– nie zwykły zimny wiatr, ale prawdziwy, lodowaty wicher górski; przeniknął go, wypełnił i zmroził. Zasłonił twarz przed siłą żywiołu, a kiedy opuścił rękę i otworzył oczy nic już nie było takie samo.
Świat uderzył w niego wszystkimi swoimi barwami, a serce – wszystkimi pragnieniami domagającymi się spełnienia. Wiedział, że ma dość siły, by je spełnić. Czuł ile może uczynić już teraz, jeśli zechce. Zabiłoby go to szaleństwo kolorów i uczuć - ale Pani stała obok. Widział ją wreszcie. Ona jego nie.
-Przysięgam ci – wyrzekł powoli – że znajdę Wiedźmę, wydrę jej wzrok i cel, i przyniosę tu, do ciebie. Przysięgam że zabiję ją za to co zrobiła. Przysięgam że wrócę.
Kiwnęła głową.
-Nie ma ceny, której nie można zapłacić za to czego się pragnie. Przysiągłeś.
Wiele lat później, to słowo znów odbiło się echem wśród skalnych ścian Gór Szronu. Kiedy wysoki, odziany w czarny płaszcz wędrowiec stanął na dnie głębokiej doliny u stóp Redd Agre, którą dawno temu młody, niewidomy irgan nazwał Studnią. Przybysz zatrzymał się tylko na chwilę by rozejrzeć się uważnie wokół. Widział to miejsce pierwszy raz w życiu. Woda płytkiego strumienia obmywała jego zniszczone, skórzane buty, otoczaki chrzęściły pod stopami, gdy podchodził do postaci skulonej wśród kamieni. Wokół postaci walały się kości. Przybysz widział jak ich dawni właściciele snują się między postrzępionymi głazami, wślizgują się, jak czarne, lepkie cienie, w szczeliny w ziemi, oplatają długimi rękami skuloną istotę. Kilka podeszło chwiejnie i do niego, odpędził je zniecierpliwiony. Postać uniosła głowę. Czarne, gęste włosy odsłoniły twarz. Zupełnie chorą. Zupełnie szaloną. Ale wędrowiec patrzył bez lęku.
-Przysiągłeś – zaszeptała ślepa kobieta.
-Przyszedłem żeby zwrócić twój dar. – odparł spokojnie, mrużąc jasne oczy. – Jeśli tylko zechcesz odzyskać to, co sama sobie zabrałaś. Czy wiedziałaś... wtedy?
-Przysiągłeś – wycharczała.
-Przysiągłem – przyznał. Pewnym ruchem wydobył bron – dwusieczny topór na niebywale długim stylisku. Postąpił krok naprzód, podniósł ramię. Zamarł.
-Ja też cię kochałem, Pani.
Ostrze spadło.
Nad górami Szronu szalała burza. Sinogranatowe chmury, rozdzierane co chwila złotym i białym wzorem piorunów, otulały szczyt Horoday, Suzar nadawał sobie imię.
Burza przesuwała się koło niego. Czuł i widział teraz, czym jest naprawdę. Zdawało mu się, że może wyciągnąć rękę i dotknąć ciała tej wielkiej, potężnej istoty, ciała splecionego z chmur, gromów, światła i deszczu, a pod nim poczuć ocean energii w którym szaleje wolna dusza - szir-mahan, jak mawiano w jego kraju. Od skłębionej masy burzy odskakiwały co chwila błyskawice, jak noże wbijające się w mrok. Kamienie drżały od ryku grzmotu, odłamki skał tuż pod stopami irgana odrywały się i spadały w otchłań. Suzar patrzył na to szaleństwo żywiołu, feerię barw, słuchał muzyki burzy – i wiedział już, że cokolwiek się stanie będzie to kochał do końca życia. Nie czuł strachu ani nawet radości – to była euforia.
-Słuchajcie mnie! –krzyknął – Słuchajcie! Nie jestem już ślepy! Mogę was dostrzec i oto mówię wam – nadaję sobie imię! Brzmi ono – Hiarh, wolny! Nareszcie wolny!!!
Głos irgana przetoczył się nad postrzępionymi szczytami gór. Burza odpowiedziała. W jednym momencie kilkanaście piorunów z ogłuszającym łoskotem wbiło się w skalną turń na której stał Hiarh. Na ułamek sekundy zobaczył w nich zarysy postaci – jak czarne kontury na tle oślepiająco białego światła – kobiety, mężczyzn, twarze stare i młode, wykrzywione bólem i śmiechem. Jedna z tych postaci na mgnienie oka pochyliła się ku niemu, chwyciła go za rękę i wskazała nią na czarne niebo. Dotyk ducha palił jak ogień, ale Hiarh nie poczuł bólu – tylko niszczycielski, ale i ożywczy prąd energii. Poddając się woli ducha Hiarh nakreślił w powietrzu nad sobą znak w piśmie ratisz, którego uczył się jako niewidomy. Znak oznaczający swoje imię. Litery wykwitły na niebie, jakby ktoś pociął zwały chmur nożem i wpuścił przez wyrwę słoneczne światło. Zagrzmiało, pioruny runęły w niebo. Duch trzymający rękę Hiarha pochylił się ku niemu jeszcze niżej i szepnął głosem który rozległ się ciężkim łoskotem gromu.
-Sam piszesz swoje imię, Mówco.
Hiarh wyciągnął ręce do burzy.
Wysoka, smukła postać przechadzająca się w milczeniu po kunsztownej mozaice Sanktuarium Gwiazd na szczycie Góry Szarsz podniosła gwałtownie głowę. Zimne światło księżyca padło na surową i poważną twarz Najdostojniejszego Doradcy Cesarza Ziemi i Powietrza Starożytnego Cesarstwa Juhtun z Gór, Fechtmistrza Arg Dżaara. Fechtmistrzowi ciążyło ostatnio wiele zmartwień, chwile samotności tu, na Ostatnim Stopniu, przynosiły mu ukojenie. Niżej, za Łukiem Gwiazd czekała jego świta. Do Sanktuarium wstęp mieli tylko Cesarz, Fechtmistrz, oraz osoby przez nich wyznaczone. Arg Dżaar zaś nie życzył sobie towarzystwa swoich doradców. Nie ufał im.
Tym, co wyrwało go z zamyślenia, był odległy, lecz wyraźny odgłos grzmotów. Tej nocy heszben nad Cesarstwem Juhtunszaar była spokojna, ale na północy, za Armed Kerbal, musiała szaleć wspaniała burza. Fechtmistrz przywołał z pamięci mapę tamtych obszarów. Jeżeli zmęczony umysł go nie zawodził, szir-mahan uderzały teraz w Horoday, szczyt wieńczący łańcuch Gór Szronu, od zachodu oparty o Prowincję Weith, od wschodu osłaniający zimne stepy Senuhet, zaś od północy spiętrzony nad Płaskowyżem Lustrzanym i stolicą Akion. Prawda, nazwę księstwa przemianowano ostatnio na Królestwo Harnazig, od kiedy tron objął siedemnastoletni Rud, przypisujący sobie pochodzenie od spadkobiercy Hezona VI, Hargona Diabła, obalonego 16 lat temu przez Zimną Armię. Harn-nazaig – ziemia Harna. Cóż, nawet jeśli Hargon nie zapisał się w pamięci poddanych Ferstailir jako miłościwy i sprawiedliwy władca – a w ostatnich trzech latach jego rządów Arg Dżaar – ówczesny sehren, członek Rady Dowódców – niemal codziennie otrzymywał raporty o coraz to bardziej wyszukanych egzekucjach – to sytuacja w państwie niewiele poprawiła się po jego zniknięciu. Zimna Armia usunęła Hargona z podziwu godną sprawnością, ale gdy tylko tyrana pochwyciła Marchia Gor, zwycięzcy zupełnie stracili kontrolę nad sytuacją. Cóż to za kraj, ta Detmarchia! Fechtmistrz uśmiechał się drwiąco, ilekroć przeglądał coraz to nowe mapy polityczne tego obszaru. Rozbitym państwem tak łatwo sterować, tak łatwo je osłabić. Arg Dżaar wiedział o tym aż za dobrze. Znał rolę Uithenny, swojej poprzedniczki, w rozbiciu Ferstailir.
Wyćwiczona pamięć Fechtmistrza podsuwała mu kolejne daty i obrazy. 247 lat temu. VI pokój detmarchijski. Hezon VI po serii podbojów, które oparły się o Halrua zrzeka się praw do tronu Wielkiej Detmarchii, dzieli państwo na piętnaście krajów, obsadza na tronach roztropnych i sprawiedliwych władców. 57 lat pokoju. 190 lat temu. Sześć królestw i księstw jednoczy się wobec wspólnego zagrożenia Naszanug, Dzikiej Hordy. Po zwycięskiej obławie w Senuhet i rozgromieniu Hordy, ich królowie zapewniają sobie supremację. W sześć lat później jeden z nich, władca królestwa Ferstailir, przybywa z Południa z nenfhanan – Dziwnym Człowiekiem, jak go nazywano w Detamarchii. Nenfhanan doprowadza do wojny pomiędzy Ferstailir a Marchią Gor. Czoło armii Gor znika podczas przeprawy przez Drogę Ech. Dwadzieścia lat wielkiej trwogi. 120 lat temu. Korona Zimowego Władcy trafia w ręce Urn Hezony, władczyni zwołuje zjazd w Akion, tworzy Zimną Armię, której dowódcami zostają Szron-gwardziści. Tłumienie rebelii. 96 lat temu. Urn zamordowana w swoim pałacu przez nieznanych sprawców, Szron-gwardia zawodzi. Szturm wojsk koalicji po wodzą Lorvaudii na Akion. Szron-gwardziści bronią się do końca, ginie Korona Zimowego Władcy. Atak Pajęczej Zarazy. 94 lata temu. Początek władzy Hargona Diabła z Ferstailir. 12 królestw z czasów Hezona Vi zjednoczonych. 36 lat temu. Grupa awanturników ogłasza odrodzenie Zimnej Armii do walki z tyranem. Diabeł wygnany i uwięziony przez Marchię Gor. Zmarł przed 10 laty. Żył o 84 lata za długo. W każdym razie takiego zdania mogłyby być ofiary jego rządów.
Arg Dżaar potrząsnął głową. To była już historia, ale jej efekty, w osobie młodego Hrana Hezonity stanowiły poważny problem. Po zwycięstwie Zimnej Armii zapanował chaos, jaki nawet w Detmarchii występuje rzadko. Taki, że wystąpienie spadkobiercy Hargona Diabła natychmiast zjednało mu serca poddanych. Diabeł mógł być krwawym tyranem, ale porządek w państwie trzymał żelazną ręką – przynajmniej przez większość swoich rządów – a poza tym przez dziesięciolecia panowania uczynił Detmarchię siłą, z którą należało się liczyć. Jego syn nosił się z podobnym zamiarem, ale sprawiał wrażenie sprytniejszego. Odciął się do jedynego spadku po ojcu – maleńkim księstwie Stailir – i zawładnął Akion. Teraz zaś wziął się za zjednywanie sobie serc poddanych. I tropienie oponentów. Fechtmistrz zdawał sobie sprawę, jak niechętnie widziani są teraz w Akion – czy też raczej Harnazig – irganie. Dziękował bogom, że rola Juhtun-szaar w rozbiciu osiągnięć Zimnej Armii znana była nielicznym. Co prawda gdyby zaszła taka konieczność, Arg Dżaar nie zawahałby się zaryzykować – tak jak Uithenna. Chwilowo jednak sytuacja była niejasna. I bardzo, ale to bardzo nieprzyjemna. Największym zaś niepokojem przejmowała Fechtmistrza wieść jaką otrzymał zaledwie przed kilkoma godzinami.
-Przeklęty los – szepnął teraz do siebie. Spojrzał pod nogi. Stał dokładnie na elemencie mozaiki, przedstawiającym przełęcz Resz i Fechtmistrza Skirna ogarniętego przez płomienie. – On przynajmniej walczył!
Fechtmistrz, zmęczony i niespokojny, skierował się ku wyjściu z Sanktuarium. Na północy wciąż grzmiało. Już pod Łukiem Gwiazd Arg Dżaar zatrzymał się na chwilę. Łoskot burzy niósł słowo, które wydało mu się nagle bardzo ważne. Na horyzoncie rozbłysły na chwilę białe linie błyskawic – ktoś pisał po niebie. Fechtmistrz wysilił wzrok i słuch.
-Hiarh – rzekł po chwili cicho – Wolny? Wygnaniec? Dziwna burza, dziwne słowo.
Odgłosy grzmotów oddalały się. Nieszczęsna szir-mah Ven uciekała przed swoim bratem.