Autor Wątek: Badimstwo o jakim nie śniliście: Robert E. Howard "Córka lodowego olbrzyma"  (Przeczytany 187 razy)

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Córka lodowego olbrzyma
Robert E. Howard



Znużony urokami cywilizacji Conan powraca do swej ojczystej Cymerii. Jednak po miesiącu czy dwóch uganiania się za dziewkami i pijaństwa, niespokojna natura ciągnie go do starych przyjaciół — Æsirów. Razem z nimi udaje są na zbrojną wyprawę do Vanaheimu.

Ucichł szczęk mieczy i toporów, umilkły wrzaski zabijanych — nad poczerwieniałym śniegiem zapadła cisza. Posępne, blade słońce błyszczało oślepiająco na lodowcach i okrytych śniegiem równinach, zapalając srebrne błyski na porąbanych pancerzach i poszczerbionych klingach tam, gdzie leżeli polegli w boju. Tu i ówdzie pozbawiona czucia dłoń wciąż ściskała rękojeść złamanego miecza, a odrzucone w przedśmiertnych skurczach w tył, okryte hełmami głowy, posępnie zadzierały ku niebu rude i złociste brody, jakby w ostatniej inwokacji do Ymira — lodowego olbrzyma, boga wojowników. Pośród oblanych szkarłatem zasp i obleczonych w zbroje trupów stali naprzeciw siebie dwaj mężczyźni. Tylko oni poruszali się na tym pustkowiu. Wszystko wokół zastygło: mroźne niebiosa nad nimi, biała, bezkresna równina dookoła i martwi u ich stóp. Kroczyli wolno wśród ciał, jak duchy przybywające ze świata umarłych na umówione spotkanie. Stanęli twarzą w twarz w zalegającej ciszy.
Obaj byli rośli i potężnie zbudowani. Postradali tarcze, a ich zbroje były pogięte i poszczerbione. Na ich pancerzach i zbroczonych mieczach zakrzepła krew, zaś zwieńczone rogami hełmy nosiły ślady ciosów. Pierwszy wojownik nie nosił brody i miał czarne włosy; kędziory i broda drugiego były rude jak krew na oblanym słońcem śniegu.
— Człowieku — rzekł ten ostatni — powiedz mi swoje imię, by moi bracia w Vanaheimie wiedzieli, kto jako ostatni z bandy Wulfhere’a padł z ręki Heimdula.
— Nie w Vanaheimie — odparł czarnowłosy — lecz w Walhalli powiesz swoim braciom, żeś spotkał Conana z Cymerii!
Heimdul skoczył nań rycząc wściekle, a jego miecz zatoczył świetlisty łuk. Conan zachwiał się i przed oczyma wytrysnął mu snop czerwonych płomieni, gdy opadające ze świstem ostrze trzasnęło w jego hełm, krzesząc błękitne skry. Zatoczył się, lecz całą siłą swych potężnych ramion pchnął wroga mieczem. Ostrze przeszyło mosiężne łuski kolczugi, przebiło serce i rudowłosy wojownik zwalił się martwy u stóp Conana.
Cymeryjczyk stał z opuszczonym mieczem w ręku, ogarnięty falą mdlącego zmęczenia. Odbijające się od śniegu słońce cięło w oczy jak nóż; niebo wydawało się dziwnie nierzeczywiste i odległe. Odwrócił się plecami do rozległego, zdeptanego pobojowiska, na którym wojownicy o żółtych brodach leżeli spleceni w śmiertelnych uściskach z rudobrodymi wojami. Zrobił kilka niepewnych kroków i nagle blask śnieżnych pól zgasł w jego oczach. Oślepły, padł w śnieg i opierając się na obleczonym w kolczugę ramieniu potrząsał głową, jak raniony lew, próbując rozproszyć mrok zasnuwający mu oczy.
Nagle przez fale oszołomienia przedarł się srebrzysty śmiech i Conan odzyskał wzrok. W otaczającej go scenerii zaszła jakaś dziwna zmiana, coś, czego nie mógł nazwać ani określić — ziemia i niebo przybrały niezwykłą barwę. Jednak nie zastanawiał się nad tym. Przed nim, kołysząc się jak młode drzewko na wietrze, stała młoda kobieta. Jej ciało zdawało się gładkie jak kość słoniowa; oprócz pajęczyny cienkiego welonu była naga jak jutrzenka. Jej drobne, bielsze od śniegu stopy stąpały lekko po białej równinie. I śmiała się z nie wierzącego własnym oczom wojownika śmiechem słodszym niż plusk srebrnej fontanny, choć przepojonym okrutną drwiną.
— Kim jesteś? — spytał Cymeryjczyk. — Skąd przybywasz?
— Co to za różnica? — powiedziała głosem bardziej melodyjnym niż dźwięk srebrnostrunnej harfy, lecz wyostrzonym okrucieństwem.
— Zawołaj swoich ludzi — rzekł ściskając rękojeść miecza. — Choć opuściły mnie siły, nie wezmą mnie żywcem. Widzę, że należysz do Vanirów.
— Czy tak powiedziałam?
Powiódł spojrzeniem po jej niesfornych lokach, które na pierwszy rzut oka wydały mu się rude. Teraz zobaczył, że jej włosy — ani rude, ani złote — były wspaniałą mieszaniną obu barw. Patrzył oczarowany. Te kędziory były jak złoto elfów: słońce lśniło w nich tak oślepiająco, że jego wzrok ledwie mógł znieść ten widok. W jej oczach — trochę niebieskich, trochę szarych — tańczyły światła i chmury kolorów, jakich nie potrafił nawet nazwać. Jej pełne wargi uśmiechały się, a ciało — od drobnych stóp aż po wspaniałą koronę falujących włosów — było bosko piękne, jak ze snu. Serce waliło mu jak młotem.
— Nie mogę rzec — powiedział — czy jesteś z Vanaheimu, a zatem moim wrogiem, czy z Asgardu, a więc przyjacielem. Wiele wędrowałem, lecz nigdzie nie spotkałem takiej kobiety jak ty. Blask twoich włosów mnie oślepia. Nigdy nie widziałem takich włosów, nawet u jasnowłosych cór Æsirów. Na Ymira!
— Kimże jesteś, by przysięgać na Ymira? — zadrwiła. — Cóż wiesz o bogach śniegu i lodów, ty, który przybyłeś z południa szukać przygód wśród obcych?
— Na posępnych bogów moich przodków! — zakrzyknął w gniewie. — Chociaż nie jestem złotowłosym Æsirem, nikt lepiej ode mnie nie włada mieczem! Dziś widziałem, jak padło osiemdziesięciu wojowników i tylko ja jeden przeżyłem bitwę, którą rabusie Wulfhere’a stoczyli z wilkami Bragi! Powiedz mi, kobieto, czy widzisz błysk stali na śnieżnej równinie lub zbrojnych mężów podążających po lodowcu?
— Widzę szron błyszczący w słońcu — odparła. — Słyszę wiatr szepczący wśród wieczystych śniegów.
Z westchnieniem potrząsnął głową.
— Niord powinien dołączyć do nas przed bitwą. Obawiam się, że razem ze swoimi zbrojnymi wpadł w zasadzkę. Wulfhere i jego wojownicy leżą martwi… Wojna zagnała nas daleko i myślałem, że na wiele staj wokół nie ma żadnej wioski, ale nie mogłaś przyjść z daleka bez odzienia. Prowadź mnie do swego szczepu, jeśli jesteś z Asgardu, bo osłabłem od ciosów i jestem utrudzony walką.
— Moja wioska leży dalej niż zdołasz dojść, Conanie z Cymerii — zaśmiała się. Pochyliła się nad nim rozkładając szeroko ramiona, przechylając głowę na bok i spoglądając nań zmysłowo iskrzącymi się oczami, na pół przysłoniętymi przez długie, jedwabiste rzęsy.
— O, człowieku, czyż nie jestem piękna?
— Niczym naga jutrzenka wstająca wśród śniegów — wymamrotał, a oczy płonęły mu jak wilkowi.
— Więc czemu nie wstaniesz i nie pójdziesz za mną? Cóż to za potężny wojownik, który leży u mych stóp? — powiedziała śpiewnie głosem przepojonym drwiną. — Leż w śniegu i umieraj jak tamci głupcy, Conanie o czarnych włosach! Nie zdołasz dojść tam, dokąd ja podążam.
Conan klnąc dźwignął się na nogi; jego ogorzałą, poznaczoną bliznami twarz wykrzywił grymas wściekłości, a w niebieskich oczach pojawił się groźny błysk. Dzika żądza sprawiła, że krew żywiej popłynęła mu w żyłach i załomotała w skroniach jak młotem. Wezbrało w nim gwałtowne pożądanie, przeszywające go jak stalowe ostrze, zasnuwające ziemię i niebo czerwonym oparem.
Ogarnięty szaleństwem zapomniał o zmęczeniu i słabości. Bez słowa wepchnął zbroczony miecz do pochwy i rzucił się na dziewczynę, starając się pochwycić jej miękkie ciało w szeroko rozłożone ramiona. Z szyderczym śmiechem odskoczyła w tył i uciekła, rzucając mu przez ramię drwiące spojrzenia. Z cichym pomrukiem Conan ruszył za nią. Zapomniał o walce, zapomniał o Niordzie i jego wojownikach, którzy nie przybyli na czas. Myślał tylko o tej drobnej, białej postaci zdającej się raczej płynąć niż biec.
Przebiegli przez oślepiająco białą równinę. Zdeptane, czerwone od krwi pobojowisko zniknęło im z oczu, lecz Conan nadal ścigał kobietę z milczącą, właściwą barbarzyńcom wytrwałością. Ciężkimi stopami łamał zmarzniętą skorupę śniegu, wpadał w zaspy i z najwyższym trudem przedzierał się przez nie. Dziewczyna biegła tanecznym krokiem, lekko, jak piórko sunące po powierzchni stawu, a jej bose stopy ledwie zostawiały ślad na pokrywającej śnieg szreni. Mimo ognia płynącego w żyłach wojownika, mróz kąsał go przez kolczugę i podbitą futrem tunikę; lecz dziewczyna w powiewnym welonie biegła lekko i radośnic, jakby tańczyła wśród palm różanych ogrodów Poitainu.
Coraz dalej i dalej wiodła ścigającego ją Conana. Z wyschniętych warg Cymeryjczyka płynął potok paskudnych przekleństw. Zgrzytał zębami, a żyły na jego skroniach nabrzmiały i pulsowały boleśnie.
— Nie ujdziesz! — ryczał. — Zaprowadź mnie w zasadzkę, niech spiętrzę u twych stóp głowy twoich krewniaków! Skryj się przede mną, a wywrócę góry, aby cię odnaleźć! Będę cię ścigał do samego Piekła!
Usłyszał jej doprowadzający do szaleństwa śmiech i piana popłynęła mu z ust. Dziewczyna wiodła go coraz dalej i dalej w pustkowia. Mijały godziny i słońce opadło nad horyzont, wydłużając cienie. Krajobraz zmienił się: rozległe równiny ustąpiły miejsca długim łańcuchom nie kończących się wzgórz. Daleko na północy barbarzyńca dostrzegł wyniosłe górskie szczyty pokryte wiecznymi, niebieskawymi z tej odległości śniegami, zaróżowione promieniami krwawo zachodzącego słońca. Mroczniejące niebo nad nimi przecinały migotliwe promienie zorzy, rozkładające się jak wachlarz ostrzy z zimnego, płomienistego blasku o zmiennych barwach. Przecinane dziwnymi błyskami i światłami niebiosa płonęły. Śnieg skrzył się upiornie: raz niebieskim, raz purpurowym, to znów srebrnym, zimnym blaskiem. Conan zawzięcie brnął naprzód przez to migotliwe, zaczarowane królestwo lodu; w krystalicznym labiryncie gór jedyną realną rzeczą wydawało mu się białe, nagie ciało, wciąż biegnące tuż przed nim.
Nie zastanawiał się nad niezwykłością wydarzeń — nawet wtedy, gdy ujrzał dwie gigantyczne postacie zagradzające mu drogę. Łuski ich kolczug pobielały od szronu, a hełmy i topory pokrył lód. Śnieg przyprószył im włosy, lód zmienił brody w kryształowe sople, a ich oczy były zimne jak blask spływający z niebios.
— Bracia! — krzyknęła dziewczyna, tańcząc między nimi. — Patrzcie, kto nadchodzi! Przyprowadziłam wam człowieka, abyście go zabili! Wyrwijcie mu serce, żebyśmy mogli je dymiące złożyć na stole naszego ojca!
Olbrzymi odpowiedzieli jej rykiem przypominającym zgrzyt kry trącej o skuty lodem brzeg. Unieśli ciężkie, błyszczące w świetle gwiazd topory, lecz oszalały Cymeryjczyk rzucił się na nich, nie bacząc na nic. Oszronione ostrze mignęło mu przed oczami, oślepiając blaskiem; mimo to zadał straszliwy cios i odrąbał napastnikowi nogę w kolanie. Trafiony padł z jękiem i w tej samej chwili piorunujący cios topora drugiego olbrzyma rzucił Conana w śnieg. Ramię zdrętwiało mu na moment, ale kolczuga uratowała mu życie. Na tle zimno płonącego nieba ujrzał przeciwnika unoszącego się nad nim jak kolos wyciosany w lodzie. Topór spadł — i zarył się głęboko w śnieg oraz zamarzniętą ziemię, gdyż Cymeryjczyk w ostatniej chwili przetoczył się na bok i skoczył na nogi. Olbrzym z rykiem wyszarpnął ostrze, lecz miecz Conana już opadł. Pod napastnikiem ugięły się kolana i wolno osunął się w śnieg, poczerwieniały od krwi tryskającej z rozpłatanego karku.
Conan odwrócił się i ujrzał stojącą opodal dziewczynę, patrzącą nań ze zgrozą szeroko otwartymi oczyma, z których zniknęła wszelka drwina. Barbarzyńca wydał dziki okrzyk i z miecza, którym potrząsnął w przypływie szalonego gniewu, prysnęły krople krwi.
— Zawołaj resztę swoich braci! — krzyknął. — Rzucę ich serca wilkom! Nie ujdziesz mi!
Z okrzykiem przerażenia odwróciła się i pomknęła przed siebie. Już się nie śmiała i nie rzucała mu kpiących spojrzeń.
Biegła, lękając się o własne życie. Chociaż wytężał wszystkie siły, aż krew zdawała się rozsadzać mu skronie i śnieg wirował mu przed oczyma czerwonymi płatkami, wciąż oddalała się od niego, a jej sylwetka malała w sączącym się z nieba blasku, aż stała się nie większą od dziecka, później zaś tańczącym na śniegu, białym płomieniem, aż wreszcie zaledwie niewyraźną plamą. Jednak Conan ścigał ją nadal, zataczając się i zaciskając zęby. Nagle niewyraźna plama zmieniła się w biały płomyk, następnie w postać dziecinnego wzrostu, i po chwili była już tylko sto kroków przed nim. Powoli, krok za krokiem, i ta odległość zmniejszała się.
Dziewczyna biegła teraz z wysiłkiem: słyszał jej szybki, zdyszany oddech, widział rozwiane złote loki i błysk strachu w spojrzeniu, jakie mu rzuciła przez ramię. Zawzięta pogoń barbarzyńcy przyniosła rezultaty. Nogi uciekającej straciły swą chyżość; zaczęła się zataczać.
W nieokiełznanej duszy Cymeryjczyka buchnął piekielny płomień, tak zręcznie przez nią rozdmuchany. Z nieludzkim rykiem dopadł dziewczyny, która odwróciła się krzycząc przeraźliwie i wyciągając ramiona w obronnym geście. Miecz upadł na śnieg — Conan przyciągnął dziewczynę do siebie. Odchyliła gibkie ciało w tył, rozpaczliwie szamocząc się w jego żelaznym uścisku. Złote włosy powiewały wokół jej twarzy, oślepiając go swym blaskiem, a dotyk gibkiego ciała wijącego się w jego okrytych kolczugą ramionach, doprowadzał go do szaleństwa. Wpił się silnymi palcami w jej gładką skórę — była zimna jak lód. Miał uczucie, że ściska kobietę nie z krwi i kości, ale z parzącego lodu. Odchylała w bok złocistą główkę, usiłując uniknąć gwałtownych pocałunków, jakie wyciskał na jej pełnych wargach.
— Jesteś zimna jak śnieg — mamrotał oszołomiony. — Chodź, ogrzeję cię ogniem mej krwi…
Z rozpaczliwym okrzykiem wyrwała mu się i odskoczyła, zostawiając w jego ręku cienki jak pajęczyna welon. Spojrzał na jej złote loki rozrzucone w nieładzie, na ciężko falującą białą pierś i błyszczące przerażeniem, piękne oczy. Przez chwilę stał ogarnięty podziwem dla jej straszliwej urody, patrząc na jej nagie ciało wśród śniegów.
Uniosła ramiona ku pełnemu świateł niebu i krzyknęła głosem, który na zawsze pozostał mu w uszach:
— Ymirze! O, mój ojcze, ocal mnie!
Conan skoczył wyciągając ręce, aby ją pochwycić, gdy nagle z gromowym trzaskiem pękających lodowców całe niebo stanęło w ogniu. Ciało dziewczyny okrył biały płaszcz płomieni tak oślepiających, że Conan osłonił oczy rękami przed ich nieznośnym blaskiem. Przez krótką chwilę niebiosa i ośnieżone wzgórza oblała poświata trzaskającego białego ognia, błękitnych włóczni mroźnego blasku i zimnych, szkarłatnych płomieni.
Conan zatoczył się z krzykiem. Dziewczyna zniknęła. Skrzący się śnieg leżał pusty i nieruchomy; tylko wysoko w górze, na zimnym niebie szalały ognie. Po odległych, błękitnych górach przetoczył się grom, jak huk olbrzymiego wojennego rydwanu pędzącego za zaprzęgiem koni, których rozszalałe kopyta krzesały błyskawice śniegu i budziły podniebne echa.
Nagle zorza, okryte śniegiem wzgórza i płonące niebo zatańczyły opętańczo przed oczami Cymeryjczyka. Tysiące błyskawic eksplodowało deszczem iskier i niebo zawirowało, niczym gigantyczne koło sypiące gwiazdami. Ośnieżone wzgórza zatrzęsły się pod stopami Conana, który osunął się w śnieg i legł nieruchomo.
W ciemnym, zimnym wszechświecie, którego słońce zgasło eony lat wcześniej, Cymeryjczyk poczuł drgnienie życia, obcego i nieodgadnionego. Znajdował się w centrum trzęsienia ziemi, miotany tu i tam; ktoś rozcierał mu ręce i stopy. Conan zaczął jęczeć z bólu i szukać po omacku swego miecza.
— Przychodzi do siebie, Horso — rzekł czyjś głos. — Spieszcie się, musimy wygnać mróz z jego członków, jeśli ma jeszcze kiedyś znów dzierżyć miecz.
— Ma zaciśniętą lewą dłoń — mruknął inny głos. — Coś w niej trzyma…
Conan otworzył oczy i ujrzał brodate, pochylające się nad nim twarze. Otaczali go rośli, złotowłosi wojownicy w kolczugach i futrach.
— Conanie! — powiedział jeden z nich. — Żyjesz!
— Na Kroma, Niord — szepnął Cymeryjczyk. — Jestem żywy, czy też wszyscy spotkaliśmy się w Walhalli?
— Żyjemy — mruknął Asgardczyk, zajmujący się na wpół odmrożonymi stopami Conana. — Musieliśmy wyrąbać sobie drogę z zasadzki, inaczej dołączylibyśmy do was przed bitwą. Kiedy przybyliśmy na pobojowisko, ciała jeszcze nie ostygły. Nie znaleźliśmy cię wśród zabitych, więc poszliśmy po twoich śladach. Na Ymira, Conanie, dlaczego zapuściłeś się w pustkowia Północy? Godzinami podążaliśmy po twoich śladach. Gdyby zawiała je zamieć, nigdy byśmy cię nie znaleźli, na Ymira!
— Nie przysięgaj tak często na Ymira — wymamrotał niespokojnie inny wojownik, spoglądając na odległe góry. — To jego kraina i legendy mówią, że bóg czeka swojej pory wśród tych ośnieżonych szczytów.
— Widziałem kobietę — mówił wciąż zamroczony Conan. — Na równinie potykaliśmy się z ludźmi Bragi. Nie wiem, jak długo walczyliśmy. Tylko ja pozostałem przy życiu. Byłem słaby i oszołomiony. Kraina wokół mnie była jak ze snu — dopiero teraz wszystko wydaje mi się zwykłe i znajome. Ta kobieta przyszła i drwiła ze mnie. Była piękna jak mroźny ogień Piekieł. Kiedy na nią spojrzałem, ogarnęło mnie dziwne szaleństwo i zapomniałem o całym świecie. Goniłem ją. Nie widzieliście jej śladów? Albo olbrzymów w lodowych zbrojach, których zabiłem?
Niord potrząsnął głową.
— Na śniegu znaleźliśmy tylko twoje ślady, Conanie.
— Wobec tego chyba oszalałem — powiedział zdumiony Cymeryjczyk. — Mimo to, nie wydajecie mi się bardziej rzeczywiści, niż ta dziewka o złotych włosach, która nago uciekała przede mną po śniegu. Już miałem ją w ramionach, gdy zniknęła mi w zimnych płomieniach.
— On majaczy — szepnął jeden z wojowników.
— Wcale nie! — krzyknął stary mężczyzna o dzikim i posępnym spojrzeniu. — To była Atali, córka Ymira, lodowego olbrzyma! Ona przychodzi do martwych na pobojowiska i ukazuje się umierającym! Sam ją widziałem, gdy jako chłopiec leżałem półżywy na krwawym polu Wolfraven. Ujrzałem ją kroczącą wśród leżących w śniegu trupów; jej nagie ciało lśniło jak kość słoniowa, a złote włosy błyszczały nieznośnym blaskiem w promieniach księżyca. Leżałem i skamlałem jak zdychający pies, bo nie miałem siły, żeby się za nią poczołgać. Ona wabi wojowników w pustkowia, by zabili ich jej bracia — olbrzymi, którzy składają dymiące ludzkie serca na stole Ymira. Cymeryjczyk widział Atali, córkę lodowego olbrzyma.
— Ba! — mruknął Horsa. — Umysł starego Gorma zmąciła otrzymana za młodu rana głowy. Conan majaczył w bitewnym szale — spójrzcie, jaki ma powgniatany hełm. Każdy z tych ciosów mógł zamącić mu w głowie. Pogonił w pustkowia za ułudą. Jest z Południa; cóż on może wiedzieć o Atali?
— Pewnie mówisz prawdę — mamrotał Conan. — To wszystko było takie dziwne i niesamowite… Na Kroma!
Urwał, spoglądając na strzęp materiału zwisający z kurczowo zaciśniętej, lewej dłoni. Pozostali patrzyli w milczeniu na cienki jak pajęczyna welon, jakiego nie uprzędła żadna ziemska kądziel.

kasiotfur

  • Jego Cesarska Mość
  • Administrator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 1366
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Badimstwo o jakim nie śniliście: Robert E. Howard "Córka lodowego olbrzyma"
« Odpowiedź #1 dnia: Wrzesień 04, 2011, 07:10:00 pm »
Fajna historia, podobają mi się opisy, ale za to dialogi się wydają dość sztywne.

A Tobie co się w niej najbardziej podoba?

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Badimstwo o jakim nie śniliście: Robert E. Howard "Córka lodowego olbrzyma"
« Odpowiedź #2 dnia: Wrzesień 05, 2011, 10:35:12 am »
Kasia, te dialogi właśnie takie mają być... Jestem niemal na 100% przekonany, że gość który to tłumaczył czytał Eddę Poetycką. Sztywne dialogi (=durna archaizacja) jest w "Tygrysach morza", tutaj to zamierzona stylizacja (tak myślę).

Całość: gość którego żądza, dzikość sprawiają że przekracza granicę między światem bogów i ludzi, który ściga córkę Ymira tak długo aż ta nie pada ze zmęczenia, zarzyna jej braci i - na bogów! - zamierza iść dalej.

kasiotfur

  • Jego Cesarska Mość
  • Administrator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 1366
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Badimstwo o jakim nie śniliście: Robert E. Howard "Córka lodowego olbrzyma"
« Odpowiedź #3 dnia: Wrzesień 05, 2011, 10:44:40 am »
Domyślam się, że takie mają być, taki styl, ale mi się to nie podoba. Brzmi sztucznie.