Autor Wątek: Cyberpunk i takie tam - brand new;)  (Przeczytany 271 razy)

pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Cyberpunk i takie tam - brand new;)
« dnia: Październik 27, 2008, 04:17:11 pm »
Od miesięcy chyba kilku siedzę nad tym piekielnikiem i nie mogę skończyć, bo tradycyjnie moje możliwości fabularyzatorskie są do dupy i jeszcze dalej, więc ten kawałek, który jest wrzucam i czekam na jakieś pomysły. Kilka już, szczerze mówiąc, mam, ale wrzucę dopiero jak się dwie - trzy osoby wypowiedzą.
Z góry mówię - nie ma jakiegoś głębszego pomysłu, jak zwykle wszystko zaczęło się od pierwszych dwóch - trzech akapitów i dalej poszło samo, dopasowując sobie treść do przyjętego klimatu. Teraz pomóżta mi to rozwinąć. Z równej góry uprzedzam, że tradycyjnie z waszych pomysłów niewiele zostanie, bo jak przejdą przez moje neurony to się tak spocą i przegrzeją, że ich nie poznacie. Później wrzucę gotowe teksty, które już mam. Co prawda nie soapowe rdzennie, ale ponoć Kaczor coś tam od nich miał wrzucić, czy i co - nie wiem.

czytać, czytać!



Pod wielką i cienką kopułą, niewidoczną i rozświetloną tylko kurtynami zórz, mrowiącą skórę i zabijającą ptaki, nanizowującą jony kosmicznego promieniowania na nitki pola elektromagnetycznego snute przez siedem jedenastosegmentowych generatorów, zebrali się.

Pod tłustym, gęstym granatem nieba, pod pustym kosmosem, pod zimnym światłem neonów i za kurtyną hałasu metropolijnego, zebrali się.

Zakuci w wymiociny nanotechnologii, przerośnięci techniką, przesiąknięci technologią, promieniujący nią jak pluton falami gamma. Dominujący, władający i onieśmielający totalnością przemiany, jaka w nich trwała, głębokością refleksji, jaka do niej doprowadziła, wspaniałością wniosków, jakie musiała zrodzić.
Zebrali się.

Światłoczułe matryce ich oczami, ultraczułe mikrofony tkwią w ich czaszkach, dziedzicząc obowiązek po niedoskonałych uszach. Ich ciała wątłe, fizyczność cielesna już dawno wzgardzona, odrzucona i pokonana. Hołd dla fizyczności matryc, obwodów, układów i zimnej, martwej metafizyki, jaką wspólnie tkają wątkami logiki. Miękkie rurki giną w ich żyłach, nosach, sercach, brzuchach. Pompują, filtrują, sączą, karmią, narkotyzują. Płyny zielone, czerwone, bezbarwne, brunatne i żółte krążą jedne tam, drugie z powrotem. Dają życie. Zabierają życie. Dają życie. Zabierają życie. Kable w ich czaszkach. Symbioza.

Deus ex homomachina!!!

Głos jak cyberbzyczenie setek zwarć, jak syk tłoków, jak uderzenia zgniatarek, jak wizg kondensatorów, nadawany, zdawałoby się, przez całą potężną przestrzeń sali, ożebrowanej wystającymi segmentami belek nośnych, ocentkowanej głowami nitów wielkich jak głowa człowieka, wypełnionej białymi oparami suchego lodu, z nielicznymi zgrupowaniami twardej zmarzliny w zagłębieniach podłogi, czy pod sufitem.

W otoczeniu techniki, logiki i życiodajnego prądu, zimni i martwi.

DemoKraci. Zebrali się.
Spojrzenia zgrupowań ich owadzich oczu zogniskowały się na gościu, powielając go w soczewkach, tnąc matrycami na piksele i scalając z powrotem w coś, czego mózg zwykłego człowieka nie był w stanie ogarnąć. Ich spojrzenia skupiły się na nim. Było to spojrzenie totalne.
Mgła oddechu gościa wyrywała się nieregularnie, łącząc się z oparem zakrywającym podłogę. On też patrzył. Słuchał. I starał się zrozumieć.

Jeden z Trzech przemieścił się ku niemu. Oderwany od ziemi i wyrwany z rzeczywistości. Zatrzymał się bardzo blisko, z cichym sykiem aluminiowych stelaży i tłoków, które trzymały go w pionie i w powietrzu. Żyły na jego bladych jak bielmo rękach nabrzmiały od nadciśnienia utrzymywanego stale przy pomocy narkotyków. Jedna z wątłych, delikatnych jak szkło dłoni sięgnęła ku pancerzowi na klatce piersiowej, najeżonemu plątaniną rurek i przewodów, pogładziła go pieszczotliwie i w tym samym momencie struktura z włókna węglowego odsunęła się, ukazując całe wnętrze. Całą pustkę tego, co było wnętrzem. Wielką komorę, z której usunięto serce i płuca, wypruto wnętrzności. Biała rurka łączy się z tchawicą, zielona z przełykiem, przezroczyste, pękate od krwi, miękkie przewody przechodzą gładko w tętnice i żyły tam, gdzie z ciała wydarto serce. Podłoga wibruje wolno z emocji.

Gdzieś rozległo się szamotanie. Wizg zakneblowanych ust. I powolne, przesycone wrażeniem nepowstrzymywalności, odgłosy kolejnej maszynerii. Roznegliżowany DemoKrata obrócił się razem z całą swoją ginącą gdzieś wysoko pajęczą uprzężą.

Rozległ się świst i zwierzęcy jazgot, w tym samym momencie z oparów wyłonił się cały żałobno – naukowo – morderczy kondukt, złożony ze stołu operacyjnego zawieszonego pionowo w uprzęży z nanorurek, tak cienkich, że wydawało się, że sam lewituje, automatu chirurgicznego i operowanego, w którego z chropawym, organicznym odgłosem wierconych kości wkręcało się jedno z ramion robota. Krzykowi nie było końca.

Kolejne segmentowane ramiona, pokryte giętką gumą, kryjącą przewody i napęd, wraziły się w skórę człowieka poddawanego wiwisekcji, energicznie skręcając się i gnąc gdy wchodziły do wnętrza ciała, poszukując swoich miejsc przeznaczenia. Inna końcówka automatu wbijała w głowę obiektu kolejne elektrody, przejmując stopniowo władzę nad mózgiem. Podłoga wibrowała frenetycznie, ściany mamrotały złowrogo.

Kiedy wszystko uspokoiło się, zamarła też sala, a cisza gwizdała w uszach. Gość patrzył na białą twarz obiektu, jego zmaltretowane w służbie porozumienia ciało i czuł swój żołądek jak coś wielkiego, mokrego i zimnego, nieproszonego, panoszącego się w jego wnętrzu.
Oczy człowieka przykutego do stołu operacyjnego otworzyły się i zamrugały, zaraz potem jego twarz poczerwieniała jak wybroczyna.

Wpośródprzestrzennazwidanaprzekórznakomnaprzekórsłowomfotonynamejtwarzygrająachgrająmuzykafizykametafizyka
gramigradlamniemnieniemnieniemnieniemamniemamniemyślileczuwidyzwidyiwnioskipatrzęprzezsięwpośródciebieach
cyberprzestrzeńświatełgalaktyka…

Ściany śpiewają, mamroczą, wibrują i tętnią, a człowiek w drgawkach poddaje się dekompozycji, jaką przeprowadzają na nim maszyny w ostatecznej demonstracji skali zjawiska, jakie prezentuje się w trzech osobach przed zdruzgotanym gościem. Już nie ma żeber, już kończyny giną w pękatym garbie automatu do obróbki żyjącej tkanki. Jelita wessane z głośnym mlaśnięciem, jakby maszyna miała smak i potrafiła okazać tę nieistniejącą inaczej jak tylko jako hipoteza w głowie patrzącego, przyjemność z degeneracji kompozycji życia do czynników składowych.

Już nie ma i czaszki i tylko nagi mózg, naszpikowany igłami elektrod, z wytrzeszczonymi w zdumieniu oczami i nagim, wrażliwym ogonem rdzenia kręgowego spoczywa w objęciach maszyny. Ściany wibrują, gdy kondukt oddala się, zabierając organ ku dalszej obróbce. DemoKrata znów patrzy wprost na gościa, demonstrując w całej okazałości pustkę swojego korpusu. Gość patrzy i naprawdę stara się zrozumieć.

Czarny pancerz na piersi DemoKraty zamyka się z cichym sykiem, blade ręce wyciągają w kierunku gościa. Gronowe struktury oczu połyskują martwo, zawieszone po obu stronach głowy, przypominające jakieś monstrualnej wielkości rakowate narośle, gdy jeden z Trzech opuszcza się i pochyla nad zdumionym i osaczonym gościem. Jego towarzysze z wolna zajmują miejsca z tyłu, po lewej i prawej, aplikując nowe punkty widzenia tej półzbiorowej, ludzko – maszyneryjnej inteligencji, w jakiej się pławią. Śliskie, lodowate ręce DemoKraty pieszczotliwie dotykają bladej z przejęcia twarzy przybysza, gładzą krawędzie szczęk, policzki, fakturę skóry, obrysowują delikatnie usta, na koniec równie delikatnie chwytają twarz człowieka u nasady szczęki i, chyląc się jeszcze bardziej, DemoKrata składa na ustach gościa długi, namiętny pocałunek, pachnący sterylnością i ozonem. Masuje swoimi lodowatymi wargami jego ciepłe wargi, wsuwa język pomiędzy jego zęby i delikatnie gładzi jego szorstkością szorstkość języka gościa, zaś dwaj pozostali obserwują to w napiętym i skupionym bezruchu.

Wargi DemoKraty odrywają się od zziębniętych warg otępiałego człowieka. Wszyscy trzej władcy unoszą się coraz wyżej i oddalają, nie odrywając wzroku od przybysza, w niemym rytuale pożegnania.
Audiencja jest skończona.

*

Tetrahedtron pławił się w blasku zórz. Nocą budynek wyglądał jak duch architektury, trójgraniasty, zwężający się z wolna ku górze, z pionowymi wyżłobieniami w ścianach, w których poukrywane były reflektory oświetlające go gdy zapadały ciemności, nadające mu niedookreślone, eteryczne odcienie błękitu i szarości, otaczające połyskliwą poświatą, wyróżniające z ciemnego, opalizującego blaskiem zjonizowanej kopuły, tła. Górował nad miastem, enigmatyczny, ślepy bo zupełnie pozbawiony okien, niewzruszony i odpychający.

Pokonawszy wewnętrzny dziedziniec, zarośnięty wielkoliściastymi, genetycznie zmodyfikowanymi by wydzielać ekstremalne ilości tlenu, roślinami o skórzastych, soczyście zielonych liściach zaskakująco komponujących się z żelbetowym i szklanym otoczeniem, gość wydostał się poza obręb murów otaczających siedzibę DemoKratów. Prawdziwe i zmyślone zapachy szkła, ozonu, wilgotnego betonu i spalin otoczyły go, wchłonęły i oznakowały szybko jako poddanego tej niepowstrzymywalnej atmosferze miasta.

Kiedy znalazł się na ulicy, bez myślenia ruszył w pierwszym kierunku, w jakim skierował się jego wzrok. Każdy krok nie był środkiem ku osiągnięciu celu jakiejś wędrówki, gdyż cele były chwilowo zbyt trudne dla skołowanego umysłu człowieka, ale następstwem każdego poprzedniego, następujący na zasadzie przyzwyczajenia, podobieństwa.

Elektryczne lampy uliczne pluły żółtym, paskudnym blaskiem, nie mającym w sobie za grosz ciepła. Gałęzie równo przyciętych, geometrycznych drzew odbijały poszczególne promienie tworząc charakterystyczne, koliste wzory, jak miniaturki wirujących szybko  gwiaździstych nieboskłonów, opary wypływały z kratek ściekowych, ścieląc się małymi obłoczkami przy ziemi i przynosząc smrodliwy zapach miejskich fekaliów. Idący bardzo szybko oddalił się od Tetrahedronu, długiej alei przed nim i małego centrum, zarośniętego gęsto kilkusetpiętrowymi biurowcami, błyszczącymi metalem, szkliwem i chromem. Wszedł w ulice zbudowane z knajpek, sklepów nocnych i ciasnych moteli, oświetlone już nie przez lampy, tylko przez wystawy, neony klubów i stroboskopy wyrywające się przez niedomknięte drzwi dyskotek. Czuł prawie jak w powietrzu płynie nieuchwytny prąd ludzkich emocji, ekstazy i półświadomego zapomnienia. Przedzierał się przez wielobarwny tłum cyberpunków, gothów, panienek w szpilkach i całej masy innego poddaństwa wszystkich istniejących subkultur, oznakowanych cekinami, ćwiekami, szpilami, agrafkami, skórami lub lateksem, czarnym lub kolorowym, nieodmiennie ostrym i wyzywającym makijażem, wyrazami twarzy. Choć większość twarzy nie miała wyrazu. Znać było na nich oznaki upojenia alkoholem, czasem naćpania dopalaczami albo halucynogenami, oznaki zmęczenia, znudzenia, wesołości. Ale rzadko kiedy te objawy wewnętrznych stanów ducha zasługiwały na miano wyrazów. Częściej przypominały chwilowe zaburzenia, zmieniające wygląd, ale zupełnie nie wpływające, ani nie wynikające z niezmiennego stanu wewnętrznego zamknięcia, znudzenia i patologicznego dystansu do ludzi, świata i nawet do siebie samych. Były, ale mogło by ich nie być.

Kluczowym pytaniem, jak przyszło do głowy idącemu, było – co było w nim takiego, by Daimonioni pochylili się nad nim z zainteresowaniem, by uznali, że próba porozumienia się z nim – ciągle myślącym tylko półabstrakcyjnie, tępym człowiekiem, nie będzie skazana z góry na porażkę. Czemu okazali mu honor?

Miasto metali, węgla i szkła nie wyglądało, jakby miało mu udzielić jakichkolwiek odpowiedzi. Panoszyło się przed nim, nad nim, stale senne, ciche.  Leniwie, nienachalnie – uprzejmie nieczułe na jakiekolwiek rozterki jego mieszkańców. Jego mieszkańcy już przekroczyli moment, poza którym traci się przynależność. Z punktu widzenia miasta byli nieważni, razem ze swoimi rozterkami, pytaniami i codziennie aplikowaną sobie nawzajem obojętnością. I idący nie był tu żadnym wyjątkiem.

Miasto promieniuje światłem, dźwiękami, w umyśle idącego generuje intensywny strumień świadomości, konfrontując kaskadę pozornie chaotycznych wrażeń zmysłowych z nagim, odartym chwilowo z wszelkich barier ochronnych umysłem. Wszystko jest tym na co wygląda. Żółte światło latarni, kolory neonów, nieliczne, ale tym głębsze cienie, nic nie udaje. Gwar cichych głosów, pojedyncze okrzyki, pisk hamulców pojazdów, industrialne odgłosy wolno przeżuwającego społeczną treść miasta, nic nie udaje. Smród ścieków i spalin, potu, oddechów, uryny, dotyk ciał, mrowiące ślady spojrzeń na odartym z wszelkiej intymności ciele, wszystko jest tak boleśnie szczere

   że idący kurczy się w sobie i zapada w ciasną otchłań przerażenia, którą Oni dla niego wykuli w jego własnej świadomości, w jego Ja, w jego Bycie! Bezbronność zamienia się w panikę, otwartość w rozrywającą go we wszystkich kierunkach niesprecyzowaną energię, do której najbardziej pasuje określenie ‘furia’, ale co to za furia, która kąsa serce, zżuwa neurony w mózgu na papkę, a na zewnątrz potrafi tylko rozszerzyć źrenice i wysączyć krople potu w kroczu, pod pachami i na czole.
Idący idzie coraz ciężej, niosąc, zdaje mu się, całe miasto na swoich plecach. Powoli wraca do siebie, prywatna otoczka intymności zaczyna pełnić swoją rolę, pojawia się ratunek, pojawia się ucieczka.
Ściany miejskiego labiryntu, w którym się przemieszcza mają gęstą fakturę, utkaną z rurek, drzwi, okien, plastiku, szkła, funkcjonalności, materii i formy, jaką ta funkcjonalność znalazła w materii po przeciśnięciu się przez szlaki nerwowe w mózgach ich twórców. Idący kieruje się głębiej, tam gdzie i świateł i ludzi jest mniej, gdzie jest bardziej niebezpiecznie, ale gdzie wszystko jest też tańsze, od pieczywa do narkotyków.

Idącego nie interesuje ani jedno, ani drugie. Zatopiony w swoim retrospektywnym sposobie myślenia jednocześnie tęskni do czasów, gdy noc była dwukolorowa, a jednocześnie wyobraża sobie mijane przez siebie budynki takimi, jakimi były kiedyś. Takimi, jakimi mu się wydają, że kiedyś były.

Nie pamięta ani jednego ani drugiego. Nigdy nie widział nocy utkanej z czarnych cieni i żółci światła latarni. Nigdy nie widział protelektronicznej zabudowy. Po prostu narkotyki i wyobraźnia mają swoją siłę.

Są nieliczne miejsca, które nie zmieniają się nigdy, nie zmienia się ich charakter. Świątynie. Burdele. Kostnice. Sklepy, niektóre.
Po przekroczeniu progu całodobowego sklepu monopolowego przybysz skąpany został sztucznym i rażącym tą sztucznością światłem jarzeniówki. Białym, zimnym i obrzydliwym. Kłuło go w oczy i obrażało jego zmysły estetyki.

- Tanie – zwrócił się do sprzedawcy, który wyglądał, jakby ta jarzeniówka była najbliższą krewną żółtego słońca, z jaką przez całe życie miał styczność – najtańsze, jakie jest. I dużo. Chcę coś radioaktywnego.

Przy końcu wypowiedzi sprzedawca o cerze jak szmata do czyszczenia kibli parsknął i wyszczerzył żółte zęby, sięgając gdzieś za siebie, w okolice podłogi, gdzie trzyma się mopa i tanie wina – to cię postawi na nogi – powiedział, stawiając na ladzie butelkę płynu w kolorze rzadkiego kompotu z truskawek.

Przybysz zapłacił, wziął resztę i wyszedł, życząc sprzedawcy miłej nocy zmęczonym głosem, a w duchu czując perfidną radość z sarkastycznej pokrętności tego życzenia, które równie dobrze mogłoby być przekleństwem. Nie miał zamiaru stawać na nogi.

Myśli, leniwe i rozpanoszone pełzały gdzieś pod czaszką, oblewając wpółuświadomione kształty abstrakcji, jakie zaczęły się rodzić gościowi po wizycie u lokalnych władców. Poddawały powoli analizie wszystko, co dziś widział, te wszystkie zagadki, jakie przed nim postawiono, wszystkie te potężne wpływy, pod jakimi się dziś znalazł. Przychodziły mu do głowy dziesiątki rozwiązań i odpowiedzi, lecz wszystkie, przeczuwał to jakimś szóstym zmysłem, były w różnym stopniu błędne, co średniowieczna kosmologia.

Za oknem metropolia wiła się, pulsowała i wydzielała zapachy, z których żaden nie miał wstępu do jego pokoju hotelowego, sterylnego i szczelnego jak skafander kosmiczny. Gdzieś tam, za szklano-plastastalową ścianą wieżowców, przetykanych tkanką żyjących i pracujących ludzi Demokraci trwali w swoich zagadkowych czynnościach, tak wyabstrahowani z rzeczywistości, że dla przybysza już samo rozwikłanie zagadki, w jaki sposób są w stanie kontrolować coś tak konkretnego jak miasto, było zbyt trudne.

Przy jego głowie na stoliku nocnym stała pusta butelka. Matowe szkło filtrowało przeświecające przez nią punktowe światła miasta – reflektory na ścianach drapaczy chmur, pomieszczenia nie wszędzie wygaszonych biur i gabinety nocnych marków, zamieniających po godzinach sen na pieniądze.
W nagłym porywie niejasnego przeczucia wędrowiec porwał butelkę ze stolika i cisnął ją z całej siły w kuloodporne okno. Rozprysła się na kawałki z wysokim brzękiem tłuczonego szkła, przez który wędrowiec mrugnął odruchowo.

Wstał z łóżka i podszedł do szczątków leżących na podłodze, wziął jeden z większych kawałków. Patrzył na lekko matową powierzchnię pośledniego szkła, na resztki płynu na ściance, na grę refleksów światła na krawędziach i na same krawędzie, ostre i fascynujące swoją ostrością i ostrością światła, które odbijały.

Wędrowiec zaciął się krawędzią szkła w palec, zamyślił.
Dzień następny. Pęczniał tłustym, rozproszonym przez wiszące w powietrzu spaliny blaskiem słońca, które wynurzało się zza poszarpanego, nadtopionego i zniszczonego horyzontu. Wkraczał w życie ludzi smugami światła wpuszczanego przez szpary w żaluzjach, bezgłośnie sunącymi po podłogach i powierzchniach.

Palce znaczeń wysuwały się dyskretnie z każdego cienia, każdej plamy światła i każdej ostrej, półcienistej linii pomiędzy nimi. Budziły skojarzenia. Świat przybysza powoli zaczynał składać się tylko z takich wpółuświadomionych skojarzeń, jakichś wskazówek i sugestii archetypów czegoś, co istniało w nim tak głęboko, że sam nigdy nie będzie potrafił sobie tego uświadomić, ale jednocześnie było tak powszechne i pierwotne, że zwykły błysk szkła lub układ cieni był w stanie przybliżyć go o krok ku zrozumieniu. Lecz ani jednego kroku dalej.

Pod prysznicem dysze z aktywną, naozonowaną pianą z głuchym sykiem zdarły z niego ścieki dnia poprzedniego, pot, kurz i wszystko, w czym zdążył się unurzać podczas jednego pobytu na ulicach największej z megalopolii. Potem suche, pustynne i pachnące ciepłym smarem powietrze zdarło z niego pianę. Nagi, suchy i czysty mógł z powrotem poddać się codziennemu procesowi brudzenia.
Na zewnątrz świat pławił się w powodzi kolorowego światła, rzucanego przez zorze rozświetlające Kopułę. Przechodnie nie zwracali na nie prawie żadnej uwagi, więc przybysz w siebie też wmusił ten brak reakcji, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Nie miał zamiaru wyrabiać o sobie opinii w ten sposób.
Odszukał przystanek. Generator tras wyświetlił mu proponowaną trasę podróży do miejsca docelowego, po czym, po akceptacji, wydrukował na małej kartce godziny i miejsca wszystkich przesiadek.
« Ostatnia zmiana: Listopad 02, 2008, 09:48:36 am wysłana przez pieczyl »

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Cyberpunk i takie tam - brand new;)
« Odpowiedź #1 dnia: Listopad 01, 2008, 02:56:36 am »
Przeczytałem, pomysłów rozwinięcia na razie nie mam ale opowiadanie jest naprawdę SOŁPowe (wsdzystko jest sołpowe). Wizja futurystycznych DemoKratów pasuje idealnie do jednego z błękitowych odbić kelanejskich... AristoKratów.

pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Cyberpunk i takie tam - brand new;)
« Odpowiedź #2 dnia: Listopad 02, 2008, 09:44:00 am »
Trudno napisać coś niesołpowego, skoro Kaczor uznał za wykonalne i słuszne stworzenie pansystemu rpg...

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Cyberpunk i takie tam - brand new;)
« Odpowiedź #3 dnia: Listopad 02, 2008, 11:14:12 pm »
Łukaszko jeśli się wściekasz, że nikt pomysłami nie zarzuca (ja bym się wściekał) to spoko wodza. Coś na pewno w końcu napiszę. Dżast giw mi sam tajm.

pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Cyberpunk i takie tam - brand new;)
« Odpowiedź #4 dnia: Listopad 06, 2008, 01:06:19 pm »
Właśnie przyszło mi do głowy, że ten mój główny bohater jest kropka w kropkę taki sam jak ten ze snu o lustrach. Zastanawiam się, czy nie byłoby warto doprowadzić do zakończenia, które sugerowałoby, że jego następnym celem będzie właśnie miasto z ciała. O ile oczywiście przeżyje to opowiadanie, bo u moich bohaterów śmiertelność jest niemal stuprocentowa;)

A teraz, Kaczorku, weź pod rozwagę taką możliwość - nasz bohater na chwilę obecną nie ma jeszcze przeszłości, ale co by było, gdyby mu ją dać, i to od razu taką, która zaprzecza wszystkiemu, w co się na obecnen chwilen wpakował? Przyszło mi do głowy, że megalopolia, z której on przychodzi mogłaby być czymś w rodzaju dyktatury religijnej zarządzanej przez God himself. Teraz tylko pojawia się problem - jak pokazać boskość jako coś tak oczywistego, że nie ma sensu z tym dyskutować - nie na zasadzie, że jest gostek, co potrafi góry pierdnięciem zrównać z ziemią, tylko taki, który ma 'to coś', co sprawia, że nie ma takiego, co by powiedział 'hehm, mało mnie przekonujesz'. A do tego jeszcze trzeba mu dorzucić coś, co byłoby konstytutywną piętą achillesową naszego bóstwa. Coś, co z jednej strony jest jakąś paskudną wadą tudzież brakiem w jej sposobie postrzegania świata, a z drugiej jest tak nieodłączne, że jego brak dyskwalifikowałby delikwenta jako boga. I tu jest problem z wymyśleniem naprawdę 'boskiej' wady.

W zasadzie... trzeba by wymyślić dyktatora równie pokurwionego jak Saddam Houssain, równie uwielbianego jak Dalaj Lama i trzeba to jeszcze zrobić w przekonujący sposób...

pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Cyberpunk i takie tam - brand new;)
« Odpowiedź #5 dnia: Styczeń 06, 2009, 10:15:52 pm »
Fuck, kurwa i chujnia z grzybnią://///

Tyle wam powiem.  A czemu - to się sami domyślcie.

KACZOR, ZAINSTALUJ MADAFAKIN GADUGADU!!!!!!!

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Cyberpunk i takie tam - brand new;)
« Odpowiedź #6 dnia: Styczeń 09, 2009, 10:41:21 am »
Łukaszku, pomiłuj! Wymyślenie czegoś takiego, w takim kształcie, onaczałoby chyba stworzenie takiego boga, nieważne że na papierze. Jeszcze tego nie mam, ale może będę miał; nie ulega wątliwości, że obok odpowiednich patentów, wymaga to też konkretnej formy (jakiej? no jakiej?!).
Na razie coś takiego: pozaczasowość. Fabuła jest raczej linearna (nawet retrospekcje), jest przeszlość itp. Ingerencje boga mogłyby ją przebijać w dowolnych punktach; dla boga ona na samym początku byłaby skończona, wieczna w każdym epizodzie. Z drugiej strony bóg nie będzie udowadniał swojej boskości (a może będzie? W Starym Testamencie był ciągle obecny, jako prawdziwa, karząca i ucząca siła...) - w takim wypadku wpadamy w abstrakcję z której każdy odczyta co zechce, a większość pewnie nic. Może połączyć to z "boską wadą": koniecznością, faktem manifestacji we wszystkim co się stworzyło? Coś takiego może jednak prowadzić do typowo ludzkich zachowań (niszczenie na przykład). Pytanie jest też o objętość? Jak duże to ma być?

A gadu gau nie założę! Ot co.

pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Cyberpunk i takie tam - brand new;)
« Odpowiedź #7 dnia: Styczeń 09, 2009, 05:43:41 pm »
To załóż, bo mi się koncepcje zmieniają co minut pięć, a nie mam z kim obgadać, bo dla kurpisza wszystkie te moje pomysły są tak dziwne, że tylko siedzi i udaje, że słucha jak zaczynam coś mruczeć, a brak mi innego laku do odezwania się do. Natomiast jeżeli chodzi o to bóstwo nieszczęsne to się pojawi chyba między wierszami o tyle, o ile. Na razie sieję stylistyczną rozpierduchę kombinując ze stylami i po troszku wprowadzam rasowych obcych. No, troszkę rasowych:D Powiedzmy, że wyobraźcie sobie ziemię, po której chodzi na raz Cthulhu, Yog Sothoth i Picasso oraz kilku innych Przedwiecznych;)
A na serio to muszę to obgadać, żeby wreszcie podsumować motywację i schizy głównego bohatera. Już miałem pomysły przerobienia go na mózg w słoiku (po raz kolejny!), przerobienia go na boga, wystrzelenia w kosmos i całą masę innych, ale ciągle brakuje mi takiej swojskiej, pozaziemskiej nutki szaleństwa. Poza tym chcę to wreszcie skończyć, bo kurpisz znowu pośnił cuś ciekawego, co znowu bym chętnie zgwałcił analnie przy pomocy kodowania w języku środkowoeuropejskim, więc trzeba by szybko kończyć.
BTW - ty, kaczorku, ze skypa korzystasz, więc ja sobie też założę konto, zresztą chyba nawet mam. Wtedy to mi nie uciekniesz, BUAHAHAHAA!

El Lorror!

  • czytacze
  • Hero Member
  • *
  • Wiadomości: 1680
  • You're so poke-poke!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Cyberpunk i takie tam - brand new;)
« Odpowiedź #8 dnia: Styczeń 09, 2009, 10:06:05 pm »
Hmmm Kaczor ma skype :P
"To wspaniałe - grać kimś wspaniałym"

pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Cyberpunk i takie tam - brand new;)
« Odpowiedź #9 dnia: Marzec 30, 2009, 12:19:54 pm »
Hahaaa, cos się powoli rusza, pół strony dzisiaj napisałem i to nawet niegłupiego tekstu. Udało mi się nawet pierwiastek z dwóch wcisnąć w narrację:D