Koszmar kurpisza;) dosłownie i w przenośni

ROTFL
Sen o lustrachPowidok. Serce nieskończonej smugi, skrystalizowany pęd, gdy wlewa się w oczy, wlewa się w myśli. Parzy.
Zanurzony w oparach przytomności, nieuchwytnym tańcu utraconych zmysłów, zagubiony mózg pogrążył się w marzeniach. Siłą odarty z rozsądnych granic, ograniczył się sam. Tak, jak mu odpowiadało, bez konsultacji z logiką.
Sklepienie nad głową sięga rozmiarów katedry. Puchnie w formie, ocieka cieniami treści, tłustymi i smolistymi jak cienie rzucane przez planety pośród światła gwiazd, albo jak otchłań śpiączki. Sklepienie otwiera się i rośnie, ruch ten nie jest możliwy, nie bez zmuszenia przestrzeni do spuchnięcia, do pozwolenia, by coś wtargnęło w pozornie sztywne trzewia trzeciego wymiaru.
Powidoki. Gdy niekończąca się otchłań nad głową zawirowała z prędkością tajfunu, gdy punkty rozciągnęły się w okręgi, gdy faktura powierzchni urodziła gradient.
Na to wszystko spadła kurtyna cienia. Śmierć kształtu i zapomnienie dla wszelkiej barwy. Matka chrzestna wszelkiej tajemnicy. Na czas jakiś zabrała wszystko.
*
Ociężałość pod powiekami, brak oddechu w gardle, ciecz pod głową. I skondensowane, zimno – mokre cierpienie, kiedy twardy, kulisty przedmiot wyrwał się z krtani i poszybował gdzieś w górę, rozsiewając iskrzące, przytłumione, żółte światło, wydobywające z mroku to, co kiedyś było wielkim wirowiskiem niekończącej się wieży, a teraz stało się zbrązowiałymi, pordzewiałymi ścianami jakiegoś wielkiego przewodu pokarmowego, ociekającego strużkami zimnej wody.
Oczy, rozwarte, uchwyciły procesję świateł, ulatujących ku mrokowi gdzieś w górze. Wokół każdego z nich widniała sfera blasku, muskająca brązowe, mokre ściany, pokryte siatką włókien, skażone czyrakowatymi naroślami, drżące i niespokojne było to wszystko, gdy siłą wydobywano je z miłosiernej ciemności. Ciecz wokół bulgotała z wolna.
Każdemu mokremu plaśnięciu towarzyszyły narodziny kolejnej świetlnej kuli. Wydobywały się z cieczy pod głową, mokrego, gęstego bagniska, połyskującego jak smoła. Gaz, który je wypełniał, był jakby czystym blaskiem, świecącym bez zapłonu, dla samej radości świecenia.
Każdy ciemny, połyskliwy bąbel, pękał jakby z niechęcią, dzieląc się na cienkie, drżące jak głowonóg w ekstazie macki, ociekające po powierzchni światła, bezgłośnie wtapiając się w powierzchnię cieczy, nie powodując żadnych kręgów.
Świetliste kule rodziły się tez pod leżącym ciałem, przepalając się przez nie, ale nie zostawiając po tym nawet śladu, z wyjątkiem blednących tuneli piekącego bólu. Jakby ciało nie istniało. Albo istniało tylko po to, żeby ktoś mógł odczuwać ból tu, gdzie przez wieki nie było nikogo, kto mógłby coś poczuć.
Cztery jądra gorejącego blasku rozpaliły się i płonęły. Nie wyrwały się na wolność, katując ciało. Porwały je ze sobą. Poniosły, napełniając ogniem i bólem i nie wiadomo było, czy ten ból pochodzi z zewnątrz, od świateł, czy też to samo ciało promieniuje, czy też nastąpiło jakieś zespolenie i już nie ma ani światła, ani ciała, tylko nowa, skondensowana forma energii, jaką jest ból.
Ekstaza jak prąd elektryczny wypełniła całe ciało, kiedy wznosiło się coraz wyżej i wyżej, otoczone eterycznym koloidem światła i mroku. Przybrała formę mrowienia w skórze i mięśniach, oczom dała przedziwną jasność usłaną migoczącymi punkcikami, wirującymi na brzegach kształtów i podążającymi śladem wszelkiego ruchu. W uszach dźwięki nabierały niezwykłej intensywności, ich soczysta barwa zatapiała wszystkie myśli i cały świat odpływał i tracił znaczenie, gdy bodźce, jakie go opowiadały, malały w adekwatności jego odwzorowania.
Wszystko to w pewnym momencie spęczniało, rozluźniło się, nabrało jakiejś przewrotnej przezroczystości, która nie polegała na widzeniu na przestrzał, lecz na doskonałej pewności koloru i kształtu, jakby światło było przedłużeniem neuronów, czystą świadomością, badającą wszystko i widzącą wszystko.
Wszystko to już kurczyło się, kondensowało i skręcało. Przestrzeń zwijała się, wymiary mnożyły, zmysły gubiły w nich rozeznanie. Cierpienie wynikające z sedna najgorszej obcości wypełniło jaźń. I jaźń zgasła, skończyła się i cokolwiek działo się potem, nie zostało przez nią zarejestrowane. I było w tym miłosierdzie.
***
Jedną z podstaw zrównoważonego przyjmowania rzeczywistości z pewnością jest zdolność przewidywania wynikająca z doświadczenia i, w dużym stopniu, z inteligencji.
Czasem nie ma podstaw, by przewidywać. A inteligencja łamie się na prawach zdziczałej logiki.
Szwy na ścianach domów skrzypią w podmuchach wiatru, który wyciska z nich basowe jęki i spazmy, unosi z ich powierzchni wilgotny, duszny odór potu. Opary żółtej mgły wirują w rzadkich kłębach, w gęstsze chmury zbijają się wysoko, pod czerwonoczarnym niebem. Wszystko to drży i skrzypi, kiedy polis oddycha.
- To tylko otoczenie – pomyślał – które nawet nie króluje, ani nie góruje... jest po prostu...
Nie wolno się zapomnieć. Nie góruje, ale może zacząć... nie wolno do tego dopuścić.
Wolno patrzeć, ale nie wolno pozwolić jemu zrobić to samo. Ono nie zaakceptuje tego, co zobaczy.
Szybkie kroki, brzmiące jak tupot karłów na luźno napiętym bębnie z wołowej skóry, krążące wokół pootwierancyh, wilgotnych otworów w tkance ulicy. Gdzieś we mgle z wolna szurają ciągnięte z wysiłkiem stopy. Ktoś kaszle, ktoś inny sapie ciężko. Gdzieś jeszcze dalej rozbrzmiał odgłos jakby olbrzymie usta mlasnęły wilgotnymi wargami.
Szybkie kroki.
Mijane postaci są puste jak skorupy, nie ma z nimi więzi, nie ma w nich treści, jeżeli jest, to ukryta gdzieś w głębi, pod napiętą skórą i wrzodziejącymi czyrakami, jakimi obdarza wszechobecny, mleczno - żółty opar. Są podróżnikami po wypłaszczonej równinie, w jaką zamienia się każde życie odpowiednio długo traktowane monotonią. Równinie, która wypłaszcza się jeszcze bardziej, z każdą postępującą, nudną jak żółć minutą, aż do momentu, w którym osiąga gładkość doskonałą, na sekundy zaledwie.
Szybkie kroki.
Gdzieś wysoko, pod stelażem utkanym ze sztywnych, rdzewiejących drutów o ostrych krawędziach, rozwrzeszczało się jakieś stworzenie, któremu spomiędzy palców uciekał rozsądek lub życie. Kłąb drżącej stali przetykanej ciałem chwiał się, otoczony toksycznym, organicznym oparem. Tu życie było tworzywem, śmierć była narzędziem.
Szybkie kroki, postrzępiony, lekko wilgotny od oparu płaszcz zahacza o keratynowe rozrosty, wystające z każdego poru i zagłębienia w gruncie, płożące się pod strupiastymi wylewami gęstej, brązowej ropy, zakrytymi rudymi kratami, rdzewiejącymi w żrącym, trującym środowisku.
- Doznanie... ekstatyczne... - szepczą usta zatopione w twarzy, zatopionej w rozrośniętych, spuchniętych ramionach, zatopionych w parującej, obstrupionej na brzegach, żółto - smolistej kałuży ropy, której strużki zarazem zdają się wyciekać z krwistych rozstępów na skórze tonącego, jak i wspinać na nie. Albo jakby były integralną częścią mokrego, błyszczącego ciała.
- Znaczenie bez znaczeń... - szepczą usta niewyraźnie, jedna ich połowa jest zszyta skórzanym rzemieniem, który sięga od połowy warg aż do ucha, skręconego i obszytego dokładnie jak sakiewka. Spomiędzy szwów wystają kępki brudnych, zlepionych włosów.
Z brunatnego mokradła wynurza się ręka, palce wyginają się płynnie, zbudowane na rozmiękłych kościach, skóra zwisa w miękkich, koronkowych girlandach - pamiętać... to odwaga... wielka odwaga... - szepczą usta.
Usta zaczynają płakać, łzy wyciekają z czerwonych, spuchniętych oczu. Głowa zanurza się w gęstej, półprzezroczystej, parującej masie, usta otwierają się szeroko, kilka bąbli z wolna wypływa na powierzchnię, kiedy stwór wciąga do płuc klejowaty rosół złożony z żółci i limfy. Kałuża paruje.
Szybkie kroki.
Jak najdalej od miejsc bez znaczenia. Od miejsc, których znaczenie nic dla niego nie znaczy.Nie obchodzą go losy innych, ich przestrogi wyjęte z własnych traumatycznych doświadczeń z przeszłości. On ma swoje przeznaczenie i swoje błędy do popełnienia i zostawi sobie tę rozkosz, obojętnie z jakim bólem miałaby się wiązać.
Groteskowość miejsca drażni go. Ciasne zaułki, które w żółtym, gęstym mroku zdają się być jeszcze ciaśniejsze, niż w rzeczywistości, ponure i przerażająco prawdziwe, spętane przy gumowatej ziemi ciałami umierających bądź umarłych bezdomnych. Ich skóra, żółta, do kości przetrawiona wszechobecnym oparem, już zaczęła oddawać się w ofierze miejscom, w których padli, poddając się, uznając dominację oparu, polis, strachu, uznając piękno niewoli, być może niebytu.
Zaułki połykają go, bez śladu oporu, zamykają się nad jego głową siecią rozciągniętych ścięgien, pomiędzy którymi wyją posępnie podmuchy śmierdzącego wichru. Wchodzi w nie jak w szeroko otwarte gęby jamochłonów, czując na skórze oczekiwanie jako delikatne, nieprzyjemne mrowienie. Jest niemal pewny, że pocięty brązowymi i różowymi linami ścięgien prześwit pomiędzy drżącymi dachami ścieśnia się delikatnie, niecierpliwie. Nietrudno sobie wyobrazić, że właśnie wkroczyło się w sam środek paszczy jakiegoś gigantycznego potwora, skąd jedyne wyjście jest przez kloakę.
Zaułek skręca, ścieśnia się jak gigantyczne, nienawistne jelito, przybiera gąbczasto porowatą formę zbudowaną z ciał i wielkich, miękkich płatów białego
naskórka. Slepa uliczka kończy się półokrągłą ścianą jakiegoś budynku, upstrzoną trupami i umierającymi, pozrastanymi w gronowate struktury z wystającymi rękami i nogami, z głowami i twarzami w różnych stadiach rozkładu i zaniku. Nad tym wszystkim unosi się opar przetykany słodkim smrodem umierania i gojenia się, strużki limfy wypływają z pęknięć w tkance ciał i w tkance budynku, zastygają na brzegach w długie, poszarpane strupy, skapują rytmicznie prosto do wielkiej kałuży, zestalonej na krawędziach, błyszczącej na powierzchni, lecz półprzezroczystej i matowej w środku. Te usta, które jeszcze mogą, szepczą, głośniej, ciszej, jedne bardziej, inne mniej gorączkowo, o tym, co w nich jest, o tym, gdzie kiedyś były, o tęsknocie do tego, co nadchodzi.
- Jesteście poddanymi, jesteście tworzywem, jesteście najpośledniejszymi komórkami nerwowymi w mózgu ewolucji - peroruje jakiś osobnik przebrany w płaszcz, z głową skrytą pod wielkim kapeluszem, za sztywno postawionym kołnierzem, z którego wystaje tylko siwa, wilgotna od oparu broda. W jego postawie jest mnóstwo pogardy, gdy tak stoi na baczność, chłonąc wzrokiem żyjącą płaskorzeźbę przed nim, otoczony pajęczynowatymi rozrostami naskórka wokół niego.
Nagle coś się z nim stało. Zgiął się, z wysiłkiem podniósł głowę.
- To jest coś za czym wy wszyscy podążaliście... aż utopiliście w tym wszystkie zmysły... chwila zapomnienia... chwila ekstazy... i sprzedaliście się... my rzeźbimy... wy jesteście... rzeźbieni...
- Uważasz, że masz prawo do osądzania i nazywania?
Kapelusznik drgnął, z wysiłkiem obrócił głowę w kierunku mówiącego.
- Ja mam prawo do wszystkiego... czego ktoś mi nie zabroni - osobnik w kapeluszu odwrócił się i szybkim krokiem zniknął w oparze, potrącając po drodze szczytem kapelusza wiszące skrawki bladej, organicznej materii. Jego oczy rozjarzyły się na sekundę trupim blaskiem, choć równie dobrze to mdłe, tutejsze światło mogło się w nich tylko odbić.
Podróżnik nigdy nie przypuszczał, że światło potrafi drgać i wibrować, że aż tak potrafi wnikać w zmysły, we wszystko, co stanowi istotę odbierania świata. Że aż tak potrafi zdominować każdy aspekt tego, co pokrywa rzeczywistość całunem rozmysłu. Nigdy nie przypuszczał, że jeden z bodźców jest w stanie aż tak zdominować inne, żeby stały się bez znaczenia, bez sensu, bez wszystkiego, co stanowi o ich strukturze, bycie, o wpływie na przedstawienie świata.
Było to jak powódź, albo jak ostatni oddech człowieka umierającego w pożarze. Dusił się. Wszystkimi tymi doznaniami jakie obudził w nim niby niewinny monolog starego kapelusznika. Wszystkie bodźce spływały na niego jak jakaś wielka powódź, fontanna bez nienawiści, ale z wielką ilością treści, soczystej, mokrej, namacalnej, dającej się poczuć tylko tu, tylko w tym miejscu. Tylko tu i teraz.
Z wysiłkiem uniósł głowę, popatrzył na żyjącą płaskorzeźbę przed nim. Na drgające członki, strużki płynącej nieprzerwanie chorobowej ropy. Poczuł się zmęczony, ruszył, by czym prędzej uciec z tego zaułka, nie tu było jego miejsce i dobrze o tym wiedział.
W głowie powtarzały mu się mechanicznie ostatnie słowa kapelusznika.
'My rzeźbimy, wy jesteście rzeźbieni'.
Cóż to niby miało oznaczać?