Autor Wątek: Opy gotowe, w treści przebohate  (Przeczytany 229 razy)

pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Opy gotowe, w treści przebohate
« dnia: Październik 27, 2008, 04:20:02 pm »
Bicie martwych serc

I
W pewnych warunkach siła woli w swoich możliwościach wykracza poza kształtowanie siebie, a zaczyna mieć ogromny i z czasem wciąż rosnący wpływ na otoczenie. W pewnych warunkach, kiedy trudno mówić o obiektywizmie osobnik taki zwany bywa schizofrenikiem. W innych przypadkach - na przykład magiem.
Wszyscy ci ludzie są samotnikami.
A cóż może być bardziej samotnego, niż życie w czymś, co zostało wyabstrahowane z rzeczywistości do tego stopnia, że straciło z nią jakikolwiek kontakt. I biada temu, kto tam mieszka, a nie zauważył procesu przemiany, albo go nie zrozumiał. Tylko ci, którzy wywołali go z premedytacją, są w stanie choć trochę udźwignąć bagaż samotności, który na siebie nałożyli.
Na granicy tego małego bąbla czas stoi w miejscu, a przestrzeń ugina się i zapętla, odbijając wszystko w jakiś zdeformowany, parodiowy sposób. Tam się nie spogląda.
Bo są przecież ciekawsze rzeczy.
Nagie tkanki poukładane w równych rzędach na długim stole z hartowanej stali, oświetlone światłem pochodni amplifikowanym przez wielkie, okrągłe soczewki, budzą odrazę. Metodyczność ich ułożenia jest wręcz godna podziwu. Mięśnie poprzecznie prążkowane, gładkie, sercowe, zwoje jelit, poukładane równo jak dobrze zwinięte liny, słoje z żółcią, limfą i krwią, do której sączy się z wolna antykoagulant, mózgi razem z robakowatymi, pierzastymi rdzeniami kręgowymi, ułożone jeden obok drugiego, posegregowane kości i czaszki, różowe, napuchnięte wory płuc, nie ma tylko żołądków. One nikomu tu się już nie przydadzą. Śmierć nie karmi. Umarli nie jedzą.
Być może jest tu magia.
Człowiek w kitlu przy końcu laboratorium jest cały mokry od brudno niebieskiej cieczy, przy pomocy której pracuje. W wielkim sarkofagu z kamienia, oblanego od wewnątrz szkliwem, odpornym na wszystkie stosowane przez niego związki chemiczne, zanurzony głęboko w gęstym płynie, bytuje z wolna kształt, z grubsza humanoidalny.
Człowiek w kitlu bierze kolejno ze stołu laboratoryjnego kolejne elementy układanki życia i buduje życie w śmierci. Każdy mięsień jest mu znany, funkcja każdego z najmniejszych nawet narządów, to jest jego duma i jego chwała, że udało mu się poznać życie lepiej, niż ewolucja, która je stworzyła.
Każdy taki kawałek, każdy obleśny, śliski ochłap, smaruje zielonym, fosforyzującym płynem, starając się go nie dotykać gołymi rękami. Całe ręce ma w wielkich gumowych rękawicach, z przodu na kitlu skórzany rzeźnicki fartuch. Kiedy fosforyzujący płyn dotyka martwej tkanki, ta zaczyna puchnąć i pączkować w gorączkowej próbie znalezienia w otoczeniu czegoś, z czym mogłaby się połączyć. Ślubem trwalszym i szczerszym, niż małżeństwo i wszelkie inne śluby, jakimi bóg nakarmił świat prostym placebo zaufania.
Kiedy tkanka szuka, twórca pozwala jej znaleźć. Zanurza drżący kawałek mięsa w niebieskim płynie i styka go z odpowiednią częścią ciała powstającej istoty. I następuje zespolenie.
Do zrobienia pozostała jeszcze prawa noga, na razie ziejąca gołymi kośćmi, pozostała twarz, gdyż twórca jeszcze nie wie, jak ma wyglądać. Powstająca istota nigdy nie będzie miała brzucha, penisa, ani żadnych włosów. Nigdy nie będą jej potrzebne.
Kiedy praca na dany dzień została ukończona, twórca usiadł zadumany na zewnątrz laboratorium. Poza nim i kilkoma zielonymi pagórkami jest jeszcze mały strumyk, las obumarłych drzew i dziura w ziemi. Usiadł i zapalił fajkę z gliny, patrząc na pulsującą i mieniącą się Granicę. Zastanawiał się, jak też ten jego mikrowszechświat może być postrzegany z zewnątrz. Może jako czarna dziura?
Po chwili doszedł do wniosku, że takie myślenie jest bez znaczenia. Nie ma zewnątrz. Przynajmniej nie dla niego. Tak samo on nie może wyjść, jak też nic nie może się dostać, nie zdegenerowawszy się wcześniej do poziomu cząstek elementarnych.
W głębi ducha uznał, że dostąpił bytu uniwersalnego. Nic się nie zmienia, nie ma czasu, nie ma śmierci, nie ma niczego, co mogłoby go pogonić, ani niczego, ku czemu warto byłoby się śpieszyć. Wszelkie transformacje w nim i wokół niego nigdy nie sięgały poziomu jakościowego, zmienia się czasem tylko ilość tego, czy tamtego. Wszelkie przewroty i rewolucje w jego wewnętrznych paradygmatach ma już za sobą. Przed nim został tylko spokój, świadomy spokój, pełny nie zapomnienia, jak spokój śmierci, ale refleksji, tej pozbawionej wszelkiego uczucia nirwany, ku której dążył całe swoje poprzednie życie i którą nareszcie udało mu się osiągnąć. I było mu w tym bardzo wygodnie.
Po jakimś bliżej niesprecyzowanym czasie, kiedy odpoczął, zerwał się do dalszej pracy.
Najtrudniej było zrobić stawy. Natura, gdy eksperymentowała przez miliony lat, miała ten komfort, że mogła wprowadzać poprawki, w miarę jak zmieniające się warunki otoczenia dewaluowały jakość poprzednich prób i stawiały coraz wyższe wymagania dla rosnących w złożoności organizmów. Tutaj jednakże nie było miejsca na błędy.
Ostatecznie szanse były równe. Natura, ewolucja miała do dyspozycji miliony obiektów do eksperymentowania, mutacje oraz podstawowe prawa prostego rachunku prawdopodobieństwa. On miał ze sobą logikę życia, której tajniki zgłębił i usystematyzowaną wiedzę, której natura siłą rzeczy nie mogła posiadać. Była inteligentna mechanicznie, trwałością wieków, jego inteligencja była drapieżna, precyzyjna i błyskawiczna. I jak na razie ani razu go jeszcze nie zawiodła.
Miał cel. A tym celem było przeskoczenie osiągnięć przyrody. Tylko wtedy mógłby z całą pewnością powiedzieć, że jest lepszy od każdego z bogów.
Najbardziej efektywną metodą wprawiania ciał w ruch po podłożu stawiającym opór i będącym scharakteryzowanym przez siłę tarcia jest ruch przy wykorzystaniu stawów obrotowych. Natura nigdy nie doszła do tego etapu, gdyż ewolucyjne wyprodukowanie tego typu narządów ruchu byłoby zbyt skomplikowane. Prawdopodobnie ewolucyjny rozwój organizmów trwał zbyt krótko, żeby mógł osiągnąć równy poziom złożoności.
Eksperymentator jednakże miał już gotowy projekt i wystarczyło go tylko wprowadzić w życie.
Kości kruszył zwykłym moździerzem, na pył. Potem mieszał go z zieloną substancją aż do konsystencji ciasta, formował ręcznie, na kole garncarskim i przy użyciu wszelkiej maści drewnianych form, jako szkieletu dla całej struktury używając naczyń krwionośnych i komór wypełnionych czerwonym i żółtym szpikiem. I tak powstały żywe, pulsujące koła, które powstający twór miał posiadać zamiast nóg. Niebieska ciecz tchnęła w nie iskrę życia i utrzymywała w nich aż do czasu, kiedy miał nadejść ostateczny impuls, uwalniający cały ten potencjał i całą moc, w jednej chwili przechodząc od życia poziomu aminokwasów, jakie pływały kiedyś, u zarania dziejów, w pierwotnej, życionośnej zupie, do etapu życia, które myśli i słucha.
I patrzy w swojego stwórcę jak w boga.
Stałości i prawidła tego egocentrycznie wykreowanego świata zadrżały w posadach, gdy przez zielone łąki i między uschniętymi gałęziami martwego lasu, docierając do samego dna dziury, ale już daleko po zbliżającym się koszmarze i upadku, gdyż było ono na odległość wieków pogrążone w głębi świata, przetoczył się ryk uwalnianego życia.

II
Pogrążony w niezrozumieniu.
Są początki, które nie mając jeszcze nazwy, która je by je wartościowała wewnątrz umysłu, nie mając rozpoznawalnego znaku, mogą być wszystkim. I dopiero na bazie tego jeszcze nie zdefiniowanego wszystkiego buduje się obraz całego świata. I na tym polega subiektywne na ten świat spojrzenie.
Ale z czasem wszystko zostaje zdefiniowane i dostaje swój wydźwięk, pozytywny, lub negatywny. I wtedy można poznać, czy wyrosło się z koszmaru.
Pierwsze (o tym, ze to było pierwsze, zorientowało się dopiero później, kiedy czas nabrał jakiegoś znaczenia), był ostry tremor, paralityczny, pełny drgawek i ostrego bólu rwanych narządów i uchodzącego napięcia. Było przerażenie, kiedy z jednego obcego stanu, przechodziło od razu w drugi. Kiedy zaczęło od istnienia, którego nie rozumiało, kiedy istnienie zostało skażone raz na zawsze bólem, kiedy zmysły po raz pierwszy zaczerpnęły odpowiadającego każdemu z nich powietrza – oczy poznały światło i oślepły, uszy poznały dźwięk i ogłuchły, język poznał smak i otępiał, skóra poznała temperaturę i zadrżała. I ciągnął się ten horror od samego początku czasu tego czegoś, co wyłoniło się z sarkofagu. Dla niego trwało to wieczność.
Któregoś razu wzeszło słońce.
Istota stała, chwiejąc się lekko w przód i w tył, tak, jak tylko pozwalały jej groteskowe obrotowe stopy. Jej oczy znów widziały i teraz chłonęły świat, wyłaniający się powoli z mgły.
Złoty blask oblał zielone pagórki, zieleń zabłysła złotem. Mrok skurczył się, uciekł przed światłem spomiędzy drzew martwego lasu, ukrył głęboko w głębi dziury. Gdyby ktoś tam zajrzał, mógłby dojrzeć jego zimne jak blask księżyca oczy, które nigdy nie patrzyły do góry, na krąg światła nad jego wypaczoną i zdeformowaną głową. Jego głowa miała kształt wyobraźni.
Istota obserwowała. Twórca obserwował Istotę. I w każdym kierunku w tym układzie płynął zachwyt i zaciekawienie.
Słońce nie było kulą blasku taką, jaką pamiętał ją Twórca ze swojego poprzedniego życia. Promienie światła, jakie emitowało, wydobywając z pustki otoczenie, trafiały też w dziwną materię Granicy, gnąc się na niej i zawracając. Całe niebo płonęło żywym, białym ogniem.
Kiedy głowa istoty poruszała się, drżała we wszystkie strony. Ścięgna i mięśnie nie były jeszcze dotarte. Przeskakiwały w nieskoordynowany sposób, sprawiając, że każdy ruch był paralityczny, zupełnie bez gracji.
- Dl… dlaczego? – drżący palec zatoczył łuk, opasując niebo i ziemię.
- Pytasz o przyczynę tego wszystkiego? – zdziwił się Twórca.
- Widzę dwie rzeczy – odparła Istota – kiedy widzę to – palec znów ogarnął świat jednym bezpłynnym, drżącym wskazaniem – dziwię się i jednocześnie nie… to jest równie obce jak znajome…
Nic dziwnego, w końcu każda połowa twojego mózgu jest od innego trupa… - przemknęło Twórcy przez myśl.
- Początki są trudne – powiedział na głos – nie jest to nic, z czym nie poradziłbyś sobie.
Stworzenie chrząknęło. Ku zdziwieniu stwórcy wróciło do kontemplacji wschodu słońca, który ogniem spalał całe niebiosa, oraz ozłacał zielone pagórki. Ku zdziwieniu stwórcy, stworzenie jakby z większą ufnością zaczęło przyjmować otaczający je świat.

- Przynieś cztery wątroby z tamtego stołu.
Z pomocą nowego ‘dziecka’ praca nad następnym szła o wiele szybciej. Nowa wizja stwórcy, na razie istniejąca tylko w jego głowie i na papierze, okraszona setkami wzorów chemicznych, szykowała się do boleśnie spektakularnego przekroczenia bram niebytu.
Same mięśnie, mięso czerwone przetykane mięsem różowym, jak gąbczasta, krwawa miazga zawieszona na stelażu z prężnych, sztywnych włókien. Nowe dziecko było tylko naukowo uzasadnionym w bycie, zbitym na miazgę krwistym siniakiem. Miało się nim stać. Tylko to, co w naturze niemożliwe znajdowało uznanie w oczach stwórcy.
W mieszaninie czystych komórek glejowych mieszał koronkową strukturę nerwów, komponował nowy mózg, zdolny objąć zrozumieniem to, czego nawet twórca do końca nie ogarniał, zdolny przemienić to, co powinno być tylko drżącym i cierpiącym ochłapem męki w coś, co przybiera kształty i potrafi się zdefiniować w przestrzeni. Prowadził bój z prawdopodobieństwem i wygrywał.
Stwórca myślał o oczach. O warkoczach oczu. Myślał o kryształowej strukturze przecięć ich pól widzenia i doskonałości obrazu. Ręce robiły jedno, myśl już była dwa kroki przed nim.
Pod ręką poczuł skurcz, kiedy nerwy traktowane zielonym płynem wbiły się i wgryzły w miękką tkankę mięśnia. Po chwili cały mięsień się rozdygotał.

Sub II
Choć stwórca o tym nie wiedział, jego pierwsze dziecko nie rozróżniało kolorów i miało astygmatyzm. Dla niego świat był kolarzem utkanym ze światła i cienia, o brzegach przelewających się i ginących we mgle uszkodzonych przez stwórcę w szale tworzenia, oczu.
W tym pejzażu, który był wielką pożywką dla wiecznie złaknionej bodźców wyobraźni istoty, przelewał się nowy kształt, płynąc i przetaczając się po szarych pagórkach, w tle mając wielką orgię blasku, jaką napędzała gwiazda nawet tutaj zwana zwyczajowo słońcem.

Pogrążony w początku pełnym niezrozumienia, będąc atakowanym przez tremor stawania się, oślepiany, ogłuszany i maltretowany miliardami bodźców, które błyskawicznie definiowały go w bycie jako otoczkę dla jądra męki, przez łąki, martwy las i tuż obok dziury przetaczał się nowy twór mistrza, a jego pierwsze dzieło z chorobliwym zafascynowaniem spoglądało na to, czego kiedyś samo doświadczyło. I do głębi serca i emocji wzruszył je ten teatr narodzin życia, w świecie będącym sceną dla wielkiej kosmicznej komedii. Szyderstwa z tego, co do tej pory było jedynie prawdziwe.

Stwórca krytycznym okiem oceniał to wszystko. Patrzył na ten koszmarnie wielki mięsień, oraz na tego, który obserwował go razem z nim. W głębi ducha wspinał się na kolejny szczebel swojej wynaturzonej ambicji. W głębi ducha już znowu konstruował.

II
Dwie istoty zbliżyły się do siebie. Krążąc, obserwowały się wzajemnie jak dwa psy, nie wiedząc nic o sobie, nie wiedząc, czego się po sobie spodziewać..
Twórca obserwował. I widział wzrost napięcia, potencjalny problem, który najlepiej było już teraz rozwiązać.
W znajomości natury i jej praw sięgnął nawet tu, zimną i wilgotną ręką władcy trupów zagarnął wiedzę w królestwie emocji.
Szybkim krokiem zbliżył się do obydwóch tworów, rękami zagarnął je do siebie, przemykając palcami po strefach szczególnie wyczulonych na dotyk, tych, które u ludzi sprawiają, że czują coś, co nakazuje im emocje umieszczać w sercu.
Pierwsza istota miała dwa, a druga cztery serca. Emocje rozerwały ich ciała na strzępy, każdy wirujący i kłębiący się wokół jednego z jąder pulsującego uścisku, jakie zrodził w nich kontakt z ich ojcem. On sam poczuł tylko drżenie. Mógł sobie wyobrazić, co też czuły jego stworzenia. Ale nie wyobraził.

III
Minął czas, w analogowym królestwie fizyki gromadząc wielkie, opalizujące, lecz już gasnące jądra energii i rosnące skupiska masy. Skondensowała się wiedza w umyśle tworzącego, rozrósł się jego ponury sierociniec, napędzany jego próżną ciekawością, spajany skrupulatnie dawkowanym narkotykiem miłości. Skrupulatnością psychopaty wydzielał istotom racje uczuć i porcje przyjemności, by utrzymać to wszystko, co do tej pory stworzył, w ryzach. By głód za tym wszystkim nie wprowadził w codzienne, stabilne życie czynnika rozpaczy. Wśród istot panowało oczekiwanie na swojego stwórcę, w stwórcy zagnieździło się oczekiwanie na samodzielność swoich istot. I była w nim pewna niecierpliwość. W głębi ducha wierzył, że to nie wiedza wygnała kiedyś ludzi z raju. Nie tylko dzieciom z czasem nudzą się ich zwierzątka.
Tak sobie wierzył.

Któregoś ranka wyszedł przed laboratorium, patrzył na wschodzące jądro blasku poranka, ozłacające stoki pagórków i dorabiające zielonej trawie świetlistą aureolę. A wszystko to, co stworzył i co miało oczy, też patrzyło w tę stronę. I zobaczył, jak wszystko to, co do tej pory zagubione pałętało się bez celu, od dziury, która bez celu tkwiła w ziemi, do drzwi jego pracowni, która jak wielka kamienna, przesycona chemią macica, wydawała co jakiś czas na świat kolejne z nich. Od dotyku jego dłoni do spojrzenia jego oczu. Od uwagi do uwagi, której im rzadko i skąpo udzielał.
Podszedł do tej zgrupowanej drwiny jego umysłu ze świata, który kiedyś porzucił, wmieszał się pomiędzy jej egzemplarze, jego dłonie prześlizgiwały się po miejscach na ciałach stworzeń, które w normalnym świecie byłyby głowami, bokami, dłońmi, plecami, a tutaj były elementami, dla których za każdym razem trzeba było wymyślać jakieś nowe określenie. Tylko funkcja, którą wykorzystywał stwórca, była ta sama. Chodziło tylko o przekazanie więzi.

Satysfakcja, jakiej doświadczył, siedząc w otoczeniu tych wszystkich do tej pory luźnych elementów układanki życia, którym się bawił, poraziła go. Analizował wszystko, co do tej pory zrobił. Od momentu, kiedy hen, daleko w czasie patrzył jak kolejni ludzie w jego życiu przechodzą z bycia w niebycie, kiedy zastanawiał się, jak jedna chwila może mieć aż tak dalekie konsekwencje dla czegoś, co jest tak wielkim majstersztykiem. Przypominał sobie, jak uczył się natury tego procesu, jak najpierw nauczył się go oszukiwać, a potem odwrócić. Jak to, co robił, wyprowadziło go daleko poza ludzkie pojęcie, jak ludzie, których miał za plecami, pokazali mu ich własne. Jak poszedł dalej, niż ktokolwiek był. Jak łączył coś, co było martwe, na sposoby, które nie miały prawa żyć, a jednak udawało mu się je pobudzić do czynnego istnienia.
Teraz dopiero dotarło do niego, że udało mu się dojść o wiele dalej, niż wcześniej planował. Dopiero teraz cała ta mieszanina mięśni, nerwów i płynów, wapnia, węgla, tlenu, siarki i wodoru, nabrała sensu, który przekraczał proste zależności wiązań chemicznych i przepływów energii. Dopiero teraz to wszystko sięgnęło w metafizykę sensu bycia.
Stwórca rozejrzał się. Patrzył w te dziesiątki oczu, nóg, kół, stawów i groteskowych patchworków ze skór porytych cętkowanymi bliznami i węzłami zrostów. I między każdymi takimi workami starych idei widział w duchu niewidzialną nić więzi. I czuł jak mrowienie na skórze, jak te nici przenikają go, oplatają i zmieniają tak, że już nic, co wcześniej dla niego istniało, nie jest ważne przy tym, czego teraz doświadczył.
I czuł, jak wszystkie cele znikają i zostawiają jeden ostatni.
Być w tym.
I być w tym na wieki.

IV - sublimacja
Istnienie nie musi mieć świadomości za towarzysza. Świadomość nie jest konieczna, by obiekt był siedliskiem wiedzy. Zaś samo siedlisko nie musi być ciągłe w przestrzeni. Jedyna ciągłość, jaka jest mu potrzebna, to ciągłość w czasie. Nieśmiertelność, która nie wynika z istnienia jednej organicznej struktury zwanej organizmem, lecz z trwałości idei jakie ten organizm w sobie nosi i przekazuje dalej.
Kiedy dokonywał ostatnich kroków na swojej nitce aktywnego życia, stwórca miał na celu tylko jedno – pchnąć to, co stworzył, na systematyczną ścieżkę tego, z czego wcześniej drwił, by teraz wykorzystać. Każda z istot, które stworzył, nosiła informację o tym, co chciał uzyskać i czego dokonał. Pozostało tylko pchnąć je wszystkie na drogę, z której się nie wraca. Na wielką równię pochyłą zwaną ewolucją. Umożliwić im wymianę tych informacji. Pozwolić, by niewidzialne ścieżki więzi przesyciły się faktycznymi drogami, po których popłynie informacja. I stać się częścią tej informacji.
To, co stworzył, nie było rozmnażaniem. Ten świat był zbyt mały, by pozwolić sobie na coś takiego jak rozmnażanie. Ale nic nie było do obejścia. Tak, jakby posiadanie pancerza miało utrudniać rośnięcie krabom. Krab zrzuca to, co mu je utrudnia. Nie tylko skórę można zrzucić.
Stwórca zasiał ziarno zmian, po raz ostatni zielona maź oblała ciała jego stworzeń. I kiedy odchodził, i kiedy zieleń zalewała mu oczy i zabierała bodźce, kiedy już go nie było i kiedy tylko kawałki tego, czym był wybierały sobie nowe siedliska w tym chętnym do wszelkiej asymilacji środowisku, jakie stworzył, pozostało tylko jego życzenie wieczności. Lecz nic nie trwa wiecznie.
Choć ten mały świat, który wykreował, przetrwał satysfakcjonująco długo. I choć nie zakończył się żadnym powrotem stwórcy, na co miały nadzieję jego dzieci, i tak sam fakt tego, że kiedykolwiek istniał, mógł dawać satysfakcję.
Poza tym, stwórca nigdy go nie opuścił. Był przecież wszędzie. A wszystko było w nim.
Bo od niego wszystko się zaczęło.

pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Opy gotowe, w treści przebohate
« Odpowiedź #1 dnia: Październik 27, 2008, 04:22:41 pm »
Koszmar kurpisza;) dosłownie i w przenośni  ;D ROTFL ;D

Sen o lustrach

Powidok. Serce nieskończonej smugi, skrystalizowany pęd, gdy wlewa się w oczy, wlewa się w myśli. Parzy.
Zanurzony w oparach przytomności, nieuchwytnym tańcu utraconych zmysłów, zagubiony mózg pogrążył się w marzeniach. Siłą odarty z rozsądnych granic, ograniczył się sam. Tak, jak mu odpowiadało, bez konsultacji z logiką.

Sklepienie nad głową sięga rozmiarów katedry. Puchnie w formie, ocieka cieniami treści, tłustymi i smolistymi jak cienie rzucane przez planety pośród światła gwiazd, albo jak otchłań śpiączki. Sklepienie otwiera się i rośnie, ruch ten nie jest możliwy, nie bez zmuszenia przestrzeni do spuchnięcia, do pozwolenia, by coś wtargnęło w pozornie sztywne trzewia trzeciego wymiaru.

Powidoki. Gdy niekończąca się otchłań nad głową zawirowała z prędkością tajfunu, gdy punkty rozciągnęły się w okręgi, gdy faktura powierzchni urodziła gradient.
Na to wszystko spadła kurtyna cienia. Śmierć kształtu i zapomnienie dla wszelkiej barwy. Matka chrzestna wszelkiej tajemnicy. Na czas jakiś zabrała wszystko.

*

Ociężałość pod powiekami, brak oddechu w gardle, ciecz pod głową. I skondensowane, zimno – mokre cierpienie, kiedy twardy, kulisty przedmiot wyrwał się z krtani i poszybował gdzieś w górę, rozsiewając iskrzące, przytłumione, żółte światło, wydobywające z mroku to, co kiedyś było wielkim wirowiskiem niekończącej się wieży, a teraz stało się zbrązowiałymi, pordzewiałymi ścianami jakiegoś wielkiego przewodu pokarmowego, ociekającego strużkami zimnej wody.
Oczy, rozwarte, uchwyciły procesję świateł, ulatujących ku mrokowi gdzieś w górze. Wokół każdego z nich widniała sfera blasku, muskająca brązowe, mokre ściany, pokryte siatką włókien, skażone czyrakowatymi naroślami, drżące i niespokojne było to wszystko, gdy siłą wydobywano je z miłosiernej ciemności. Ciecz wokół bulgotała z wolna.
Każdemu mokremu plaśnięciu towarzyszyły narodziny kolejnej świetlnej kuli. Wydobywały się z cieczy pod głową, mokrego, gęstego bagniska, połyskującego jak smoła. Gaz, który je wypełniał, był jakby czystym blaskiem, świecącym bez zapłonu, dla samej radości świecenia.
Każdy ciemny, połyskliwy bąbel, pękał jakby z niechęcią, dzieląc się na cienkie, drżące jak głowonóg w ekstazie macki, ociekające po powierzchni światła, bezgłośnie wtapiając się w powierzchnię cieczy, nie powodując żadnych kręgów.
Świetliste kule rodziły się tez pod leżącym ciałem, przepalając się przez nie, ale nie zostawiając po tym nawet śladu, z wyjątkiem blednących tuneli piekącego bólu. Jakby ciało nie istniało. Albo istniało tylko po to, żeby ktoś mógł odczuwać ból tu, gdzie przez wieki nie było nikogo, kto mógłby coś poczuć.
Cztery jądra gorejącego blasku rozpaliły się i płonęły. Nie wyrwały się na wolność, katując ciało. Porwały je ze sobą. Poniosły, napełniając ogniem i bólem i nie wiadomo było, czy ten ból pochodzi z zewnątrz, od świateł, czy też to samo ciało promieniuje, czy też nastąpiło jakieś zespolenie i już nie ma ani światła, ani ciała, tylko nowa, skondensowana forma energii, jaką jest ból.
Ekstaza jak prąd elektryczny wypełniła całe ciało, kiedy wznosiło się coraz wyżej i wyżej, otoczone eterycznym koloidem światła i mroku. Przybrała formę mrowienia w skórze i mięśniach, oczom dała przedziwną jasność usłaną migoczącymi punkcikami, wirującymi na brzegach kształtów i podążającymi śladem wszelkiego ruchu. W uszach dźwięki nabierały niezwykłej intensywności, ich soczysta barwa zatapiała wszystkie myśli i cały świat odpływał i tracił znaczenie, gdy bodźce, jakie go opowiadały, malały w adekwatności jego odwzorowania.
Wszystko to w pewnym momencie spęczniało, rozluźniło się, nabrało jakiejś przewrotnej przezroczystości, która nie polegała na widzeniu na przestrzał, lecz na doskonałej pewności koloru i kształtu, jakby światło było przedłużeniem neuronów, czystą świadomością, badającą wszystko i widzącą wszystko.
Wszystko to już kurczyło się, kondensowało i skręcało. Przestrzeń zwijała się, wymiary mnożyły, zmysły gubiły w nich rozeznanie. Cierpienie wynikające z sedna najgorszej obcości wypełniło jaźń. I jaźń zgasła, skończyła się i cokolwiek działo się potem, nie zostało przez nią zarejestrowane. I było w tym miłosierdzie.

***

Jedną z podstaw zrównoważonego przyjmowania rzeczywistości z pewnością jest zdolność przewidywania wynikająca z doświadczenia i, w dużym stopniu, z inteligencji.
Czasem nie ma podstaw, by przewidywać. A inteligencja łamie się na prawach zdziczałej logiki.

Szwy na ścianach domów skrzypią w podmuchach wiatru, który wyciska z nich basowe jęki i spazmy, unosi z ich powierzchni wilgotny, duszny odór potu. Opary żółtej mgły wirują w rzadkich kłębach, w gęstsze chmury zbijają się wysoko, pod czerwonoczarnym niebem. Wszystko to drży i skrzypi, kiedy polis oddycha.
- To tylko otoczenie – pomyślał – które nawet nie króluje, ani nie góruje... jest po prostu...

Nie wolno się zapomnieć. Nie góruje, ale może zacząć... nie wolno do tego dopuścić.
Wolno patrzeć, ale nie wolno pozwolić jemu zrobić to samo. Ono nie zaakceptuje tego, co zobaczy.
Szybkie kroki, brzmiące jak tupot karłów na luźno napiętym bębnie z wołowej skóry, krążące wokół pootwierancyh, wilgotnych otworów w tkance ulicy. Gdzieś we mgle z wolna szurają ciągnięte z wysiłkiem stopy. Ktoś kaszle, ktoś inny sapie ciężko. Gdzieś jeszcze dalej rozbrzmiał odgłos jakby olbrzymie usta mlasnęły wilgotnymi wargami.

Szybkie kroki.
Mijane postaci są puste jak skorupy, nie ma z nimi więzi, nie ma w nich treści, jeżeli jest, to ukryta gdzieś w głębi, pod napiętą skórą i wrzodziejącymi czyrakami, jakimi obdarza wszechobecny, mleczno - żółty opar. Są podróżnikami po wypłaszczonej równinie, w jaką zamienia się każde życie odpowiednio długo traktowane monotonią. Równinie, która wypłaszcza się jeszcze bardziej, z każdą postępującą, nudną jak żółć minutą, aż do momentu, w którym osiąga gładkość doskonałą, na sekundy zaledwie.

Szybkie kroki.
Gdzieś wysoko, pod stelażem utkanym ze sztywnych, rdzewiejących drutów o ostrych krawędziach, rozwrzeszczało się jakieś stworzenie, któremu spomiędzy palców uciekał rozsądek lub życie. Kłąb drżącej stali przetykanej ciałem chwiał się, otoczony toksycznym, organicznym oparem. Tu życie było tworzywem, śmierć była narzędziem.

Szybkie kroki, postrzępiony, lekko wilgotny od oparu płaszcz zahacza o keratynowe rozrosty, wystające z każdego poru i zagłębienia w gruncie, płożące się pod strupiastymi wylewami gęstej, brązowej ropy, zakrytymi rudymi kratami, rdzewiejącymi w żrącym, trującym środowisku.
- Doznanie... ekstatyczne... - szepczą usta zatopione w twarzy, zatopionej w rozrośniętych, spuchniętych ramionach, zatopionych w parującej, obstrupionej na brzegach, żółto - smolistej kałuży ropy, której strużki zarazem zdają się wyciekać z krwistych rozstępów na skórze tonącego, jak i wspinać na nie. Albo jakby były integralną częścią mokrego, błyszczącego ciała.
- Znaczenie bez znaczeń... - szepczą usta niewyraźnie, jedna ich połowa jest zszyta skórzanym rzemieniem, który sięga od połowy warg aż do ucha, skręconego i obszytego dokładnie jak sakiewka. Spomiędzy szwów wystają kępki brudnych, zlepionych włosów.
Z brunatnego mokradła wynurza się ręka, palce wyginają się płynnie, zbudowane na rozmiękłych kościach, skóra zwisa w miękkich, koronkowych girlandach - pamiętać... to odwaga... wielka odwaga... - szepczą usta.

Usta zaczynają płakać, łzy wyciekają z czerwonych, spuchniętych oczu. Głowa zanurza się w gęstej, półprzezroczystej, parującej masie, usta otwierają się szeroko, kilka bąbli z wolna wypływa na powierzchnię, kiedy stwór wciąga do płuc klejowaty rosół złożony z żółci i limfy. Kałuża paruje.

Szybkie kroki.
Jak najdalej od miejsc bez znaczenia. Od miejsc, których znaczenie nic dla niego nie znaczy.Nie obchodzą go losy innych, ich przestrogi wyjęte z własnych traumatycznych doświadczeń z przeszłości. On ma swoje przeznaczenie i swoje błędy do popełnienia i zostawi sobie tę rozkosz, obojętnie z jakim bólem miałaby się wiązać.

Groteskowość miejsca drażni go. Ciasne zaułki, które w żółtym, gęstym mroku zdają się być jeszcze ciaśniejsze, niż w rzeczywistości, ponure i przerażająco prawdziwe, spętane przy gumowatej ziemi ciałami umierających bądź umarłych bezdomnych. Ich skóra, żółta, do kości przetrawiona wszechobecnym oparem, już zaczęła oddawać się w ofierze miejscom, w których padli, poddając się, uznając dominację oparu, polis, strachu, uznając piękno niewoli, być może niebytu.

Zaułki połykają go, bez śladu oporu, zamykają się nad jego głową siecią rozciągniętych ścięgien, pomiędzy którymi wyją posępnie podmuchy śmierdzącego wichru. Wchodzi w nie jak w szeroko otwarte gęby jamochłonów, czując na skórze oczekiwanie jako delikatne, nieprzyjemne mrowienie. Jest niemal pewny, że pocięty brązowymi i różowymi linami ścięgien prześwit pomiędzy drżącymi dachami ścieśnia się delikatnie, niecierpliwie. Nietrudno sobie wyobrazić, że właśnie wkroczyło się w sam środek paszczy jakiegoś gigantycznego potwora, skąd jedyne wyjście jest przez kloakę.

Zaułek skręca, ścieśnia się jak gigantyczne, nienawistne jelito, przybiera gąbczasto porowatą formę zbudowaną z ciał i wielkich, miękkich płatów białego
naskórka. Slepa uliczka kończy się półokrągłą ścianą jakiegoś budynku, upstrzoną trupami i umierającymi, pozrastanymi w gronowate struktury z wystającymi rękami i nogami, z głowami i twarzami w różnych stadiach rozkładu i zaniku. Nad tym wszystkim unosi się opar przetykany słodkim smrodem umierania i gojenia się, strużki limfy wypływają z pęknięć w tkance ciał i w tkance budynku, zastygają na brzegach w długie, poszarpane strupy, skapują rytmicznie prosto do wielkiej kałuży, zestalonej na krawędziach, błyszczącej na powierzchni, lecz półprzezroczystej i matowej w środku. Te usta, które jeszcze mogą, szepczą, głośniej, ciszej, jedne bardziej, inne mniej gorączkowo, o tym, co w nich jest, o tym, gdzie kiedyś były, o tęsknocie do tego, co nadchodzi.

- Jesteście poddanymi, jesteście tworzywem, jesteście najpośledniejszymi komórkami nerwowymi w mózgu ewolucji - peroruje jakiś osobnik przebrany w płaszcz, z głową skrytą pod wielkim kapeluszem, za sztywno postawionym kołnierzem, z którego wystaje tylko siwa, wilgotna od oparu broda. W jego postawie jest mnóstwo pogardy, gdy tak stoi na baczność, chłonąc wzrokiem żyjącą płaskorzeźbę przed nim, otoczony pajęczynowatymi rozrostami naskórka wokół niego.

Nagle coś się z nim stało. Zgiął się, z wysiłkiem podniósł głowę.
- To jest coś za czym wy wszyscy podążaliście... aż utopiliście w tym wszystkie zmysły... chwila zapomnienia... chwila ekstazy... i sprzedaliście się... my rzeźbimy... wy jesteście... rzeźbieni...

- Uważasz, że masz prawo do osądzania i nazywania?
Kapelusznik drgnął, z wysiłkiem obrócił głowę w kierunku mówiącego.
- Ja mam prawo do wszystkiego... czego ktoś mi nie zabroni - osobnik w kapeluszu odwrócił się i szybkim krokiem zniknął w oparze, potrącając po drodze szczytem kapelusza wiszące skrawki bladej, organicznej materii. Jego oczy rozjarzyły się na sekundę trupim blaskiem, choć równie dobrze to mdłe, tutejsze światło mogło się w nich tylko odbić.

Podróżnik nigdy nie przypuszczał, że światło potrafi drgać i wibrować, że aż tak potrafi wnikać w zmysły, we wszystko, co stanowi istotę odbierania świata. Że aż tak potrafi zdominować każdy aspekt tego, co pokrywa rzeczywistość całunem rozmysłu. Nigdy nie przypuszczał, że jeden z bodźców jest w stanie aż tak zdominować inne, żeby stały się bez znaczenia, bez sensu, bez wszystkiego, co stanowi o ich strukturze, bycie, o wpływie na przedstawienie świata.

Było to jak powódź, albo jak ostatni oddech człowieka umierającego w pożarze. Dusił się. Wszystkimi tymi doznaniami jakie obudził w nim niby niewinny monolog starego kapelusznika. Wszystkie bodźce spływały na niego jak jakaś wielka powódź, fontanna bez nienawiści, ale z wielką ilością treści, soczystej, mokrej, namacalnej, dającej się poczuć tylko tu, tylko w tym miejscu. Tylko tu i teraz.

Z wysiłkiem uniósł głowę, popatrzył na żyjącą płaskorzeźbę przed nim. Na drgające członki, strużki płynącej nieprzerwanie chorobowej ropy. Poczuł się zmęczony, ruszył, by czym prędzej uciec z tego zaułka, nie tu było jego miejsce i dobrze o tym wiedział.

W głowie powtarzały mu się mechanicznie ostatnie słowa kapelusznika.
'My rzeźbimy, wy jesteście rzeźbieni'.
Cóż to niby miało oznaczać?

pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Opy gotowe, w treści przebohate
« Odpowiedź #2 dnia: Październik 27, 2008, 04:23:12 pm »
c.d.

Kiedy podróżnik wychodził z zaułka, jedna z półżywych, półmartwych twarzy drgnęła, jakby chciała spojrzeć w jego kierunku, bladożółte, pocięte krwistymi żyłkami, zakryte bielmem oczy wykrzywiły się, drgając. Usta otworzyły się, uwalniając żółtawy, gęsty płyn zmieszany z różową krwią, krtań, zatopiona w organicznej, żyjącej masie ściany, zapulsowała raptownie, kiedy asymilowany przez tkankę budynku człowiek próbował wydobyć z mięknących narządów głosowych choć odrobinę dźwięku.
- B… gg… - wyrwało się pogrążonej w półmalignie głowie. Gdzieś głęboko w trzewiach jej mózgu reakcje chemiczne na stykach synaps zachodziły z wolna, zniekształcone, spowolnione przez wydzieliny układu odpornościowego struktury, która zdecydowała w jakiś pokrętny, odczłowieczony, odrealniony, bezświadomy sposób, przyjąć człowieka do głębi swojego organizmu, wzrosnąć na nim i pofragmentować jego myśli, wspomnienia, duszę, a potem poskładać je z powrotem do postaci wiecznie śnionego wielosnu, ukradzionego tym, którzy potrafią śnić naprawdę.
W tym śnie, który w wyniku nietłumaczalnych motywów został przydzielony tej konkretnej głowie, dominowały oczy. Które w długich, zjeżonych wyłupiastymi gałkami warkoczach, zwisały z sufitu, ścian, w gronowatych skupieniach zaścielały podłogę.
Wszystkie były wpatrzone w środek pomieszczenia, gdzie w mękach wiła się ślepa postać, rwana na sztuki przez własne ręce, w amoku pożerająca i owijająca się własnymi, dymiącymi zwojami wnętrzności, w bezsile szarpiąca je zębami i żrąca wypływające z dziur ekskrementy. I wszystkie łączyły się z jednym, grubym, gruzłowatym nerwem wzrokowym, wrastającym w czaszkę samoniszczącej się postaci, dokładnie pomiędzy czarno-krwawymi oczodołami, z których siłą wyłupiono jej własne oczy. I żadna z tych wścibskich i ciekawskich gałek nie miała powiek. I żadna nie mogła odwrócić wzroku od tego, co było jedynym godnym uwagi w tym pomieszczeniu w niebycie, skrytym głębiej, niż sięgają wszystkie koszmary.
W kalejdoskopie nieskończenie cierpliwej i nieśmiertelnej uwagi wiecznie następował spektakl dokonującego się żywota. To cierpienie było tak głębokie, że nie zagościło na powierzchni śniącej je głowy. Była spokojna.

Podróżnik był już bli…

Dalej.

Zanurzał się coraz szybciej w tym mrocznym tunelu wykrojonym w mroku uduszonego światła, które oblepiało świat na zewnątrz. Przed nim cicho grały kroki, był tego pewien, oddalającego się kapelusznika. Podążał za nimi, przekonany, że to jest coś ważnego – znaleźć i złapać. Później się zastanowi, co wtedy.
Tkanka wokół niego zrobiła się różowa, błyszcząca i miękka. Gładka jak błona. Pod nim twardniała coraz bardziej, przechodząc od brunatnej i szorstkiej, przez białą ja bielmo na gałce ocznej, aż do czegoś półprzezroczystego, kryjącego gdzieś w głębi jakąś tętniącą masę, poznaczoną strugami jaśniejszych i ciemniejszych płynów, rozlanych w gamie barw od tłustej, granatowej szarości aż do płonącej soczyście czerwieni.
Na tej sprężystej, gładkiej powierzchni kroki podróżnego rozlegały się tak, jakby docierały do niego poprzez watę w uszach. Odległe kroki kapelusznika były ledwo słyszalne. Pod starczą brodą i brudnym płaszczem musiało się kryć młode ciało. Był bardzo szybki.

Porowata, postrzępiona, łuszcząca się eterycznymi pasmami naskórka tkanka nad jego głową przez chwilę spięła się sznurowatą tkanką blizny, by po kolejnej chwili rozstąpić się w coś rozdętego, wielkiego, monumentalnie nieprawdopodobnego aż do granic absurdu.

Przez całą drogę od początku zaułka aż tutaj podróżny nie napotkał nawet śladu żyjącej istoty. Lecz kiedy zagradzająca przejście mięsista zastawka pękła na troje, otwierając się i kiedy poczuł na policzkach ciepły oddech podmuchu powietrza ulatującego z wnętrza struktury, zobaczył ich setki i tysiące. Wpatrujących się w niego, w siebie, przed siebie, donikąd, przekształcone i pogrążone w zapomnieniu i zapominaniu siebie. Tylko struktura i nich pamiętała i wspominała. Podróżny nie wiedział, skąd to przeczucie, ale było silne, tak silne, że aż graniczące z pewnością.
Ci ludzie, uczestnicząc w cielesności polis, w tym gigantycznym spektaklu ciała, na wieki krzyczeli głosem i widokiem nagich, fragmentowanych i obnażanych głębiej, niż do serca nagości, członków. Nimi i z ich udziałem świadczyła megastruktura cześć nieskończonej idei Organizmu, nieumierającego i niekończącego się w czasie.

Ludzie, uformowani w potężne, pofałdowane filary, rzuceni i utoczeni w postać gigantycznych, osaczających otoczenie wyciągniętymi rękami, brodawek wielkich jak głazy. Wspinający się jedni na drugich, łowiący niecierpliwymi haustami powietrze, pełznący jak komórki śluzu w ciele pleśniejącego grzyba. Połączeni uściskami, w których intymność przekształcała bliskość fizyczną w organiczne zespolenie. Uwielbienie dla Formy i Struktury oddawało wielbiącego jego idei, perfekcyjnej doskonałości, w której współuczestniczyło jego ciało.

Wzniosłość i bezosobowy, a raczej pośródosobowy, rozdany tysiącom zgromadzonych zachwyt przepełniał to miejsce, które jawiło się przypadkowemu gościowi jak jakaś wielka katedra, poświęcona tkankom i płynom fizjologicznym, gdzie błony grały kolorami jak witraże, a ociekające potem i limfą półokrągłe, gładkie wypukłości oskórka błyszczały jak świece.
- Czcij dalej swoją wyniosłość, swoją ignorancję – doleciały z oddali słowa kapelusznika – i umieraj. My tu mamy w co wierzyć. Co nie umiera, tylko żyje wiecznie i pozwala żyć innym. Ominiesz to w swojej ignorancji i wkrótce zginiesz, a ja będę się śmiał nad zgnilizną twoich resztek.

Podróżny pobiegł dalej, przyciągany głosem. Kiedy wkraczał głębiej, nabrał dziwnego poczucia, jakby był podawany sobie z rąk do rąk przez jakieś dziwne siły, sterujące tym miastem albo wręcz całym światem. Kolejne obrazy, które były mu prezentowane, sprawiały dla niego wrażenie jakby następujących po sobie fragmentów symfonii, każdy inny, ale jednak połączone jakimś wewnętrznym motywem, który póki co jeszcze był dla niego niewidoczny, ale tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy wszystko stanie się może boleśnie, może po prostu prozaicznie jasne. Pozostawało czekać.

Tym razem wreszcie podróżny natknął się na życie. Kiedy kolejna zastawka pękła na jego oczach, ukazał mu się plac, zamglony i pełny tego, nad czym aż tak unosił się kapelusznik. Życia we wszelkiej postaci. I to życie patrzyło z dezaprobatą, kiedy poprawiał przyleganie gogli, chroniących jego oczy przez żółtą mgłą, kiedy naciskał sobie głębiej kapelusz na głowę, zrywany przez wyjątkowo potężny wiatr na placu, na którym się znalazł, kiedy dokładniej opatulał się płaszczem. Wszyscy ci, których mijał, zdawali się być dumni ze swojej pół-, ćwierć-, albo i całkowitej nagości, jakby utonęli w zachwycie nad czyrakami, jakich dostawali od żrącego powietrza i jakby odór wyziewów ulicy był dla nich równie rozkoszny w smaku jak dym z najlepszego tytoniu.
Czuł się osaczony i zdezorientowany przez tą nagłą uwagę, jaką otoczenie zdecydowało się mu okazać. Ale szedł dalej, pchany przez coś tak głębokiego, że sam nie potrafił tego ani sprecyzować, ani nazwać. Zew. Albo ssaniu w dołku – nie potrafiłby znaleźć bardziej adekwatnych określeń.

Przyszło mu do głowy, że musiał trafić na jakąś celebrację, jakiś festiwal albo święto, skoro cały plac był tak zatłoczony ludźmi, nieludźmi i półludźmi, że już prawie nie dawało się przecisnąć. Lektyki zderzały się ze sobą, haki, którymi były zakotwiczone w ciałach niosących je niewolników od ciągłych napięć uwalniały się, wyrywając ciało i oswabadzając krew. Oligarchowie, osaczeni przez gawiedź, prali ją na lewo i prawo batogami ze skóry i ścięgien, z powrastanymi kawałkami drutów kolczastych. Fontanny czerwonej farby tryskały wokół, kiedy ludzkie, zdeformowane bydło w tłoku deformowało się jeszcze bardziej.

Nad tym wszystkim pięło się w górę eteryczne, złudzeńczo delikatne rusztowanie drutów, lin i skrawków ciała, sięgając wyżej, niż sięgał wzrok, ciągnąc za sobą wyobraźnię, o ile istniała na tyle śmiała wyobraźnia, by dać się ponieść tak wysoko, że ziemia ginie w warstwie chmur, wiatr zawodzi jak wszyscy piekielni potępieńcy, a dojmująca samotność i nacisk nieskończonej przestrzeni wgniata jaźń do głębi czaszki, daleko poza miejsce, które można by nazwać sobą.
Cała ta struktura pięła się, mając miasto za podstawę, na kształt gigantycznej, kostropatej klatki dla ptaków, spiętej chaotyczną plątaniną kabli, kolczastych drutów i powiewających skrawków skóry, włosów i mięśni domów i pałaców, z których wyrosła. Kiedy podróżnik, zadarłszy głowę, patrzył na to wszystko, całe sklepienie nieba zdawało się wirować z wolna, wywołując szumienie w czaszce i białość przed łudzonymi tym zwodniczym ruchem oczami. I dopiero po jakimś czasie do patrzącego dotarło, że to nie niebo wiruje, że to cała ta plątanina żelaza, rdzy i zaschniętej krwi zwija się z wolna i skręca, obniża się nad zgromadzoną gawiedzią.
Albo... co za różnica? Świat wiruje nad nim, on wiruje w nim... niebo tańczy najstarszy taniec dziejów tuż nad jego głową, ale przecież nie bez niego...
Rozejrzał się... wszyscy wokół patrzyli tam, gdzie on, w zachwycie... tylko rzesza oligarchów tkwiła na swoich lektykach, pogrążona w parciu do przodu. Idioci, rozgarniający ciżbę, której nic nie powinno teraz przeszkadzać.
Mgły na chwilę się rozwiały, odsłaniając ściany wież i pałaców, kurtyny i proporce skóry, powiewające na wietrze, kształtujące się na podobieństwo zamazanych, koncentrycznych, drżących linii i smug uformowanych w jakiejś monstrualnej parodii oka. Sięgały wysoko, szare, żółte i czerwone, bezbarwne, drapiąc przestrzeń w brzuch, ciemną i smoliście gęstą kolorem zagubionym gdzieś pomiędzy szarzyzną i granatem. Miasto było okiem i patrzyło w niego, a on też spojrzał, spojrzały setki i jasnym dla nich się stało, że nie ma nic intymniejszego, niż kontakt z Wielkością w świadomości, że wielkość też jest tego kontaktu świadoma.
Czy aby na pewno? Podróżny nie wiedział. Widział, że patrzy w coś potężnego, ale nie widział tam nic oprócz siebie. W centrum nieba, pomiędzy strzelistymi wieżami, spiętymi siatką połączeń, w głębi ciemnej otchłani, ponad sobą, ponad światem, gdzieś pod stopami wszystkich bogów było wszystko i oczywistym się dla niego stało, że był tam i on.
Byli wszyscy...?
Na chwilę powrócił do świata. Pewnie, że byli wszyscy... lecz nie wszyscy spojrzeli w górę, by siebie tam zobaczyć.

Ziemia zachwiała się.

Poruszył rękami, żeby zbalansować ciałem ten dziwny ruch. Lecz to nie pomogło. Popatrzył znów w górę tylko po to, by zobaczyć, że wieże chwieją się, że obszar czystej przestrzeni pomiędzy nimi zawęża się niebezpiecznie.
Przestrzeń go wypluwa, czy to miasto ją połyka?

Po raz kolejny grunt zapulsował, jakby miasto zaczynało dostawać torsji. Ruch rękami był oczywisty, jeżeli nie chciał wylądować na ziemi, w pocie ulicy i tłustym łojowym brudzie.
Zobaczył, że był sam. Otaczały go tylko kłęby oparów, tracące z wolna nawet pozory człowieczeństwa, może celebracja się zakończyła i stąd to niespokojne pulsowanie, może miasto przestało tolerować jego obecność w swoim sercu. Może znowu jest sam.

Rozejrzał się, lecz wszystko poszło za nim, jakby obraz był jedynie jakąś paramaterialną gumą przyklejoną do jego narządów zmysłów. Wieże wyciągnęły się, gdy odwracał od nich wzrok, jakby nie chciały, by przestał na nie patrzeć. Wszystkie obrazy zbiegały się i kumulowały, budynki ściskały między sobą, treść przed oczami nabierała niebezpiecznej gęstości.

Popatrzył w dół i nagle zorientował się, że widzi samego siebie, małego i skurczonego, osaczonego przez komórki polis, żółknącego i samotnego.

Patrzył na siebie.

Patrzył.

Górując.

*

Poczuł jak strach spływa po nim lodowatą strugą, jak pot wycieka z jego ciała. To nie miało być to...
Nie przez to.
Nie przez zachwyt...
...w kościach i w żyłach czuł potężną siłę, która ciągnęła go do wnętrza siebie, lecz to go tylko rozdzierało, bo były już dwa wnętrza, jedno coraz silniejsze, zbudowane na tęsknocie do pustki, którą ujrzał, pustki przesyconej treścią, ociekającej nią jak łono matko ocieka płynami, które były pierwszym i jedynym prawdziwym domem, a drugie obleczone celem i ambicją, która go tu przyprowadziła. Widział siebie w dole jak walczy, widział siebie w górze, jak patrzy, chociaż jego ciało już topiło się jak wosk w objęciach miasta, które je zdominowało, chociaż oczy zalewały mu potoki gęstego, lepkiego potu jaki tryskał wokół niego z porów w placu. Tonął w nim i wiedział, że tonie przez siebie, przez swój strach, tonie w sobie, lecz nie mógł przestać się bać. Przekraczał granicę, lecz nie widział, co się za nią kryje. Teraz dowiedział się, że nie jest odważny i czuł strach przed tą wiedzą. Dowiedział się czegoś o sobie, lecz jeżeli to aż tak go strwożyło, to co uczyni z nim jeszcze wyższa wiedza?
Kto wie, czy to nie strach jest bramą? Uświadomił sobie, że strach jest jedynym, co sięgało poza ten stan walki i zawieszenia. Więc poszedł za nim, krocząc po kładce ułożonej z najgłębszego lęku w świat, gdzie być może tylko on pozostał tym, co kiedykolwiek było dla niego znane.
Pozostało mu pod oczami jako jeden, zwarty, choć niknący powidok tego, co zostawiał, znalazł się w samym sercu niekończącej się smugi, krystalicznego pędu, który wlał mu się w oczy i myśli, parząc aż do sedna tego, czym się stały.

*

- O nie.

*

Był już w połowie… o ile można odnaleźć połowę drogi w podróży, która nie zachodzi w przestrzeni… albo w ogóle nie jest podróżą.
Jest transformacją?
Nie. Ewolucją.
Więc czym może być ten chłód, lodowate zimno, jakie przenika wszystko? I to wrażenie oglądanego z boku pędu dokądś, które wprawia w drżenie młodą i ciągle nie ukształtowaną istotę tego, czym się stawał? Czym jest ten ogień, który płonie w centrum świadomości, na obrzeżach, ogarniając wszystko, co jest?
Ból. To jest ból. I strach. Przemoc.

*

Miecz opadał raz za razem, tnąc miękką, delikatną materię polis, rozsiewając krople krwi. A z każdym cięciem całe miasto drżało i kurczyło się, lecz nie broniło. Szwy na ścianach domów napinały się do granic możliwości, niektóre wyrywały się ze skóry, otwierając poszarpane rany wyglądające jak wielkie bezzębne usta. Pory w skórze ulic pulsowały jak otwory gębowe jamochłonów, pocąc się obficie, mieszkańcy wylegli na ulice, zdezorientowani.
Miecz opadał.

Miecz opadał, a z każdym ciosem ten, który go dzierżył sam zwijał się i skręcał, wyjąc z bólu. Po policzkach kapelusznika płynęły łzy autentycznego cierpienia, kiedy katował swoją ziemię, swój dom. Co najmniej jak gdyby wycinał kawałek siebie.

*

Jakieś kształty wyabstrahowały się z głębi wrażenia totalnej wszechświadomości wszelkiego kształtu. Dawno nie widział konturów, kolorów. Co innego wiedzieć o kształtach, co innego je widzieć.
Było to dawno. Bardzo dawno, ale nie w czasie, bo czas też nie istniał od momentu, w którym postanowił wkroczyć na drogę usłaną strachem. Było to odległe, ale w treści.

Przed nim… przed jego oczami poruszał się rytmicznie jakiś zamazany, szary kształt, z każdą sekundą powracającego czasu stając się coraz wyraźniejszy i wyraźniejszy. I z każdym kolejnym ruchem coraz intensywnej dostarczając tego zapomnianego wrażenia, na razie tylko wstępnie sklasyfikowanego jako ból. Ale przytomność coraz bardziej powracała. I nagle ból przestał być tylko kategorią dla bodźca. Zaczął autentycznie boleć. A gardło przypomniało sobie, co to znaczy krzyczeć.

*

Wynurzający się z trzewi miasta obcy, poszatkowany gęstą siecią cięć, czerwony od posoki polis i własnej ryczał bólem z taką mocą, jakby wziął na siebie zadanie przekazania całego cierpienia, jakie machający mieczem kapelusznik wtłoczył w ciało miasta.
On sam skulił się jeszcze bardziej, jednak nie przestając fragmentować organicznej materii przed sobą.
- Nie… nie… nie… - szeptał zdławionym głosem przy każdym zadawanym razie – NIE ZASŁUGUJESZ NA TO!!! – ryknął finalnie, kiedy udało mu się wreszcie oddzielić ciało przybysza od polis. Z jękiem odrzucił precz ostrze, padł na kolana i chwycił szorstkimi, spoconymi z wysiłku dłońmi lepkie, okrwawione truchło przybysza, który rzęził i chrapał rozpaczliwie, wstrząsany drgawkami. Jego ciało błyskawicznie traciło ciepło, odarte z ochronnej tkanki miasta i skóry, która niegdyś je pokrywała.
- Ty brudzie znikąd… twoja obecność jest gorsza od raka… - szeptał kapelusznik, ciągnąc wciąż szamoczące się półprzytomnie ciało jak najdalej od krwawej rany, którą rozrył. Jej brzegi pulsowały miarowo, jakby oddychając.
Całe miasto pulsowało, jakby w próbie uspokojenia pompując powietrze do wnętrz i na zewnątrz budynków. Oko w niebiosach intensywnie wpatrywało się w scenę dziejącą się na ziemi.
- Myślisz, że cokolwiek zrozumiałeś? Ha! To tak, jakby wirus zrozumiał komórkę, którą drąży…
Kapelusznik stękał, ciągnąc coraz bardziej bezwładne ciało.

A miasto pulsowało. Wdech, szwy skrzypią. Wydech, połączony z głębokim stęknięciem.

Wdech. I kolejne stęknięcia, kiedy wlokący z wysiłkiem odrywa wleczonego, którego ciało wciąż wraca do kolebki, z której je wyrwano.
Wydech. Chlupotanie potu i tłuste odgłosy łoju skapującego do gęstych, parujących kałuż pod ścianami.

Wdech…
Wydech…

Wdech…

Wydech…
Wdech… … …

Głęboki, basowy ton przetoczył się ulicami. Napięte szwy domów skrzypiały głośno, zdradzając krańcowe napięcie.
Kapelusznik zatrzymał się, popatrzył dookoła, zmarszczył czoło.

Nie było wydechu.

Wszystkie ściany pękły z ogłuszającym rykiem uwalniając tysiące litrów krwi, która trysnęła też z otworów w ulicy. Ściany gęstej, czerwonej mazi runęły ulicami, porywając rozszarpane domy, unosząc ludzi i arystokratów. Wśród przytłaczającego kakofonią dźwięków pandemonium co chwila głośniej rozlegały się eksplozje kolejnych ścian, ogłuszające pluski, kiedy potężne kostne szkielety niebotycznych wież spadały do wielkiej, czerwonej rany, jaką stało się miasto. Kapelusznik i jego ofiara zostali zabrani jedną z pierwszych fal uciekającego życia z podwójnie zgwałconego polis.
Na górze szalała wściekła walka oszalałych, splątanych drutów, które kiedyś spajały w całość sklepienie miasta, a teraz wyrwały się spod jego bezwzględnej dominacji. Żywa stal walczyła sama ze sobą, zaplatając się w coraz ciaśniejsze i bardziej nieforemne supły, siekała wciąż jeszcze opadające resztki wież, ryła odkrywany, ociekający posoką kościec. Kiedy już w przestworzach nie zostało nic do zniszczenia, szał ślepej materii przeniósł się na poziom ziemi, gdzie w czerwonych odmętach tonęli mieszkańcy. Stal porwała ich i oddała ojcu Chaosowi, zamieniając ciało w organy, a organy w lepką, dymiącą masę. Potem wgryzła się głębiej, zanurzyła w morzu krwi, zaczęła bryzgać dużymi kroplami we wszystkich kierunkach, kiedy ze ślepą furią wspomagała miasto w dziele samozniszczenia. Chociaż nie jest wykluczone, że wściekłość pochodziła od miasta. Albo od obcego, który wszedł i przyniósł nowość, przyniósł aberrację.

Setki cienkich, ostrych drutów z wolna zanurzyły się tak głęboko, jak tylko mogły we wnętrze konającego miasta, napięły i z wolna, z ekstatycznym drżeniem wyniosły ponad powierzchnię obły, dygoczący kształt. Serce wielkie jak góra, z wylewającą się ze środka krwią barwy płonącej czerni, podrapane i siniejące z każdą chwilą, podziurawione tkwiącą w nim stalą.
Kiedy serce ciemniało, świat też pociemniał. A kiedy ono umarło, on też umarł.

*

Gdzieś pośród innych światów, okruchów światła w ciemnej przestrzeni zamieszkanej nie przez życie, lecz przez możliwości, jeden z jasnych punktów wypalił się i zgasł, pozostawiając pustkę. Inny zaś zapłonął, biorąc ją w posiadanie. Może był to ten sam.
W ciszy, wibrującej bez dźwięku muzyką kosmosu przez chwilę jeszcze pojawiło się kilka dysonansów, wprawiając inne drgające punkty blasku w niekontrolowany, niespodziewany taniec. Niektóre z nich też zgasły, inne nie. Niektóre z nich zapłonęły jasniej.
A potem znowu.
I jeszcze raz.

I jeszcze.

pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Opy gotowe, w treści przebohate
« Odpowiedź #3 dnia: Listopad 13, 2009, 11:07:19 pm »
Panie i panowie, a zwłaszcza kaczor! Nareszcie stało się, że nowy tekst (po czternastu miesiącach[!]) ujrzał światło dzienne. Tym razem bez dużej ilości krwistych opisów i bez accodinu ćpanego bez umiaru. Patrzajta, ludziska, i radźta, albowiem tekst ten dziwnym jest.

"Synowie Boży"

Zatem zasiądźmy w skupieniu i przyjrzyjmy się historii Ojca, który był zszedł do piekieł i narodził się w chwale dla własnego zbawienia. Przywołajmy szalone moce martwych bogów, otoczmy się koroną ognia i ścianą błyskawic, zasiądźmy na krze z zimna absolutnego, zabezpieczmy się tysiącem sposobów i ufajmy w siłę naszych umysłów, albowiem straszne są historie bogów opowiadane ludziom przez ludzi i wiele zła z nich może wyniknąć.

I. Przywołanie szkieletu


Na początku był chaos. A potem Bóg powiedział
- Niech się stanie światłość.
I być może się stała, lecz światłość bez człowieka, bez jego oczu, jego mózgu i świadomości jest niczym niewyróżniającym się pasmem widma elektromagnetycznego. I tym wtedy pozostała, kiedy soki wpływały w jego zimne, suche ciało wynurzone z mroków chaosu, probabilistycznie ukształtowane z gliny, zgnilizny i chemicznie przyprawianej zupy z aminokwasów. Kiedy spadał bez końca ku tej otchłani zwanej bytem przez czeluście jego nieuświadomionych lęków, odcięty od siebie, który był i od świata, ku któremu spadał. Miotając się w obrębie tego, co mu zostało, w obrębie tego, co dawna teologia zwała była duszą.
Spadał wtedy długo, a nie miał sekund, minut i lat by odmierzyć czas swojego spadania, zatem tym tylko ten czas różnił się od wieczności, że nagle się skończył, dając początek nowemu okresowi trosk i zmartwień.

*

Zeloci z zakonu Spirytualistów, w goglach na oczach i z czarnymi od sadzy kevlarowymi płaszczami z kapturami naciągniętymi na oczy uważnie kontrolowali przepływ energii przez cewki. Nieustannie bombardowały czarną, atramentową zupę z białek i aminokwasów, jaka pulsowała rozciągnięta po ścianach w części kościoła najbardziej odległej od tej, w której ksiądz Kertyta pławił się w witalizującym żelu z komórek macierzystych tych wszystkich, którzy nie dostąpili łaski odrodzenia się w chwale Pana gdy nadeszła apokalipsa. Mała kamera na matrycy z komórek światłoczułych kota pozwalała mu obserwować to, co się dookoła działo, zastępując jego własne oczy, które wciąż jeszcze dojrzewały pod osłoną zrośniętych powiek. Wprawdzie kocie oko, którym patrzył pozwalało mu widzieć wyraźnie tylko na dosyć krótkie dystanse i tylko monochromatycznie, ale przynajmniej nie miał problemu w nocy, która zapadała szybko, nieregularnie i często, w zależności od kaprysów przelatujących w pobliżu Aniołów Pańskich.
Pulsująca, czarna masa, która raz na jakiś czas wypluwała na brzeg kłaczkowate, splątane nici kwasu deoksyrybonukleinowego gięła się i bulgotała, chłostana wyładowaniami o napięciu półtora miliona woltów. Czasem z tych nici wyrastało życie, czasem nie wyrastało nic. Czasami nici rodziły tylko krótkotrwałe cierpienie kiedy okazywało się, że próbowała w nie wtargnąć jakaś potępiona dusza, która nigdy nie powinna opuszczać Otchłani. Wszystko to stało zapisane w Księdze Życia i gdy bramy niebytu próbowała przekraczać dusza, której imię nie było tam uwiecznione, siły potężniejsze niż Zakony brały sprawy w swoje ręce i bluźnierca taki traktowany był z iście boską mściwością. Dusza jest nieśmiertelna, nie można jej zniszczyć. Ale można ją przekonać, by już nigdy nie próbowała, niegodna, uczestniczyć w spektaklu zmartwychwstania ciała, można sprawić, że ciało będzie jedynym i najgorszym koszmarem, o jakim będzie śniła w otchłaniach niebytu.

*

- Skąd wiecie, że jestem księdzem i skąd znacie moje imię?
- W Księgach stoją zapisane wszystkie imiona. Żywe..
- I martwe – ciągnął drugi brat – martwymi nie zaprzątamy sobie głowy. A żywe… żywe Księga podaje Aniołom, oni podają je nam. Jesteście księdzem, Jakubie Kertyto. Byliście księdzem w tym poprzednim, ulotnym życiu, które dzisiaj jeno snem rannym się wydaje.
Bracia byli eteryczni jak duchy, jak zjawy roznoszące dobrą nowinę wśród zmartwychwstających, rozlokowanych w inkubatorach schowanych we wnękach w ścianach zrujnowanej nawy głównej. Widać było jak każda żyłka w ich dłoniach i twarzach pulsuje czerwono i błękitno (Kertyta ciągle widział kocim okiem, dla niego wszystkie kolory były tylko mniej lub bardziej szare), jak chrząstki pełzają w górę i w dół ich grdyk gdy braciszkowie przełykali ślinę. Aureole nad ich głowami wyglądały tak, jakby ich świetliste dusze były dosłownie o krok od przekroczenia wiążącej je granicy ciała i tylko czekały na ostateczną jego dezintegrację, transcendencję ku prawdziwemu Królestwu Bożemu, na razie tylko dumnie, choć nieśmiało oświecając swoją chwałą wiążące je powłoki.
Kertyta nie pamiętał niczego. Znał wszystkie modlitwy, znał algorytm według którego odprawiano msze, wiedział jak zmienia się ich formuła w zależności od roku kościelnego i okresu roku, który aktualnie obowiązywał. Wiedział, że w adwencie musi nosić fioletowy ornat, a w Boże Narodzenie biały, pamiętał słowa modlitwy odmawianej nad hostią. Zatem musiał być księdzem, kto inny mógłby wiedzieć to wszystko? Ale nie pamiętał, by kiedykolwiek się modlił, udzielał chrztu, ostatniego namaszczenia, by kiedykolwiek ogłosił kogokolwiek mężem i żoną. Nie pamiętał, by chociaż raz upadł do nóg krzyża, by rozmawiał z Bogiem, a jednak widocznie tak było, skoro Bóg spojrzał na jego proch i wyniósł go ponad inne. Może było to ważne tam i wtedy, gdy ważyły się losy jego nieśmiertelnej duszy, gdy jego czyny kształtowały jej charakter, gdy uczyły go mówić ‘nie’ i mówić ‘tak’ bez zastanowienia w sytuacjach, w których kiedyś się zastanawiał, gdy nauczył się wybierać odpowiedzi miłe Bogu. Nie pamiętał tego, ale tak musiało być, bo skąd inaczej by się tutaj wziął? Widocznie wtedy nie każda odpowiedź i nie każdy czyn z osobna były ważne, lecz liczył się ślad, jaki pozostawiły w jego nieśmiertelnej, podobnej Bogu duszy. Bogu spodobał się kształt, jaki Jakub Kertyta nadał temu darowi, tej glinie jaką został obdarowany. I teraz mu to obwieszczał. Słowami półprzezroczystych, półtranscendentalnych braciaszków.
- Raduj się, Jakubie – śpiewali Spirytualiści swoimi wysokimi, łagodnymi głosami, a membrany na ślimakach wyhodowanych z potępionych wyławiały ich słowa – oto są ostatnie twoje zmartwienia. Już niewiele uderzeń serca dzieli cię od opuszczenia tego świętego zbiornika, w którym formuje się twoje prawdziwe ciało, nie to, które dostałeś od matki, lecz to, które będzie właściwą szatą dla twojej kryształowej duszy. Jeszcze trochę i nie będziesz patrzył oczami kota ani mówił na migi. Raduj się, Jakubie, albowiem Królestwo jest bliskie.

*

Kiedy odżywczy śluz spłynął z wnętrza szklanej butli, w której Jakub spędził swoje pierwsze dni wieczności, pomocni braciszkowie mokrymi i suchymi ręcznikami starli z niego resztki nieczystości Tamtego świata. Nagi i drżący, nie z zimna, ale z niepewności stanął tam, wysoki, kruczowłosy, oddychając pełną piersią czystym, chłodnym powietrzem pachnącym burzą i jaśminem. Posadzka starej katedry, na której stanął kłuła go w nagie stopy resztkami tynku, który opadł ze ścian tak dawno temu, że nie było nikogo, kto by wspomniał. Być może strąciły go te same Trąby, które obwieściły zmierzch wszystkiego. A może też były to fale uderzeniowe po spadających bombach. Tego, czy chmura, na której Syn zstąpił po raz wtóry w chwale była radioaktywna, czy nie też nikt nie pamiętał.
Bracia z zakonu Spirytualistów opiekujący się kryptami przybyli tłumnie powitać nową duszyczkę, która była zagubiona w zupie wieczności, a się odnalazła. Pogodnie uśmiechali się z głębi swoich czarnych kapturów, choć niektórzy byli już tak ulotni w swojej cielesności, że ich uśmiechy były tylko bladymi poziomymi kreskami pośród błękitnych i czerwonych linii krętych, przecinających ich przezroczyste twarze. Nawet oni, choć na poły duchy, uznali za ważne zobaczyć nowego u progu Królestwa.
Skrzydlaty anioł, o świetlistej skórze i zgrzebnej szacie przytulił go wtedy jak brata, zalewając falą jaśminu. Wykreślił krzyż na jego czole, który przez chwilę palił żywym ogniem, a potem wypełnił ogniem jego całego, jak pocałunek pierwszej miłości albo szał słusznego gniewu i pozostawił rozgorączkowanego, z rumieńcami na białym obliczu. Tonącego w radości, wciągającego w płuca jej karmazynowe fale, zapadającego się w nią coraz głębiej i głębiej, ku samemu dnu. Nie wierzył, że istnieje dno. Nie istniało.
Za oknami trzepotały skrzydłami Zastępy. Blask ich skóry i szat rzucał kolaże cieni na posadzkę szarą od starego tynku. Podłużne, skupione cienie braci zakonnych krzyżowały się, bladły i gubiły, osaczane przez chwałę Jedynego. Prawda stała w Piśmie. W Królestwie nie potrzeba słońca, ni gwiazd, ni księżyca, chwała boska zewsząd je oświeca.
Poklepując przyjaźnie po ramionach odziali go w płaszcz taki jak ich, czarny, szorstki, sztywny, układający się w romby i trójkąty na zmyślnie zaprojektowanych liniach szwów, nadając mu postać surowego, lecz dobrze się trzymającego, barczystego mnicha. Odkrył głowę gdy mu ją zasłonili, śmiejąc się w duchu z siły ich ziemskich przyzwyczajeń. Nagi, czy odziany – jaką to stanowiło tutaj różnicę?
Po raz ostatni rzucił okiem na połyskującą, pełzającą, czarną, prawie-organiczną masę, z której go wydobyli. Poruszała się tak, jakby była wyżej niż trójwymiarowa, jakby za progiem nawy głównej, tam, gdzie dawniej był ołtarz, teraz była grawitacyjna burza, siekająca przestrzeń na kliny i plastry, pozwalająca cieczy płynąć do góry i tryskać, zdawałoby się, z powietrza.
Odwrócił się i ruszył ku światłości. Minął przedsionek, otworzył gargantuiczne wrota, sięgające, zdawałoby się, samego Nieba na górze. Otworzyły się zaskakująco lekko.
Schodami wzwyż, cienie pełzają po stopniach i po brunatno – czerwonych ścianach, co kilka kroków okno po lewej i okno po prawej, za oknami widać tylko kłębiące się fale białych i błękitnych chmur. Granatowe błyskawice bez grzmotów strzelały pomiędzy szczytami cumulusów, białe postaci Aniołów unosiły się w tym bezmiarze pod czarnym niebem, kreśląc skomplikowane krzywe. Gwiazd, ani księżyca nie było. Gwiazdy spadły, księżyc dawno temu zakryto.
Kertyta szedł wytrwale do przodu, nie patrząc w górę ani za siebie. Tylko przez okna podziwiał fraktalne cuda, które kwitły tam pod postacią chmur i piorunów. Lecz kiedy w końcu spojrzał, za siebie, i przed siebie i ujrzał tylko zbiegające się w oddali linie krawędzi tunelu, którym wchodził, jak porozumiewawcze mrugnięcie nieskończoności, serce zadrżało w nim. Zimny pot oblał go w tej przelotnej chwili trwogi. Przez myśl przeleciał mu być może cień dawnej nauki, a może jakaś świeża refleksja – że Niebo od Piekła różni tylko obecność nadziei. I przez chwilę czuł jak ta nadzieja drży w nim jak pierwszy przebiśnieg wyrosły spod śniegu, nie wiedział czy za chwilę nie zemrze z wiatru, czy zimna.
Stanął u progu okna, pozbawionego szyb i dwa razy wyższego od niego, z palonej czerwonej cegły, z wystającym obramowaniem z tej strony, z której straszyła Przestrzeń.
Oko bez powiek, oko wielkie na kilometry, samotne, potężne, skupione spojrzało nań prosto z niebios. Pałające kosmiczną czernią źrenicy, okolonej tęczówką w kolorze mgławic, z refleksami jak dżety i fale uderzeniowe umarłych supernowych, jasne jak powierzchnia Słońca kiedyś była. Bliskie, zdawałoby się, na wyciągnięcie ręki, a zarazem odległe jak inna planeta, jak oglądane przez czyste powietrze wysoko w górach. Oko nieuwięzione w oczodole, obramowane trójkątem wyciętym w granacie i prawie-czerni nieba, samotne i wolne, spokojne jak spokojnie mijają stulecia na pustyni, skupione i PEŁNE, tak kompletne jak kompletny bywa mężczyzna gdy u jego boku jest Kobieta – ta, jedna, kochana i kochająca, jak kobieta gdy jest przy niej Mężczyzna. Kompletne jak kompletny jest człowiek konający z pogodą ducha, kompletne jak płacz noworodka, kompletne jak wszechświat obserwowany rozumiejącym spojrzeniem. Kompletne jak kompletny jest Bóg.
Gwiazdy pospadały, mgławice rozwiały się w nicość, księżyc zasłonięto i zasłonięto Słońce. Zasłonięto i zniszczono wszelkie rzeczy, które były jak Absolut, lecz nie były Absolutem, bo po co komu atrapy kiedy ten, który był dla nich wzorem ostatecznie nadszedł i ukazał się światu w pełni swojej kosmicznej chwały.
- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Amen – zakończył w myślach, wyskakując z okna prosto w kłębiącą się, białą masę ciętą granatowymi wyładowaniami.
I leciał długo, przez powietrze i przez chmury i przez mgłę, pewny w swojej wierze, zostawiając Piekło za sobą, rozlazłe w nieskończoności schodów, zagadki i niepewności, która tam mieszkała. A zanim doleciał do ziemi porwali go Aniołowie i unieśli i na ich ramionach bezpiecznie dotarł do bram Jeruzalem, miasta trupów ogrodzonego przez mury z siedmiu warstw kamieni szlachetnych, gdzie każdy sprawiedliwy ma dla siebie dom i gdzie troska nie ma wstępu.

II. Życzenie

Wibrują mury Jeruzalem gdy Kertyta powolnym krokiem się do nich zbliża. Niskim, basowym pomrukiem śpiewają pieśni i psalmy dziękczynne, mienią się wszystkimi kolorami tęczy, z bramami zapraszająco otwartymi, lecz nikt do nich nie zmierza oprócz Jakuba, nikt też nie wychodzi.
Ścieżka, po której idzie ksiądz pulsuje i gra barwami jak zorza polarna. Kertyta zauważa, że cała zbudowana jest z ciekłych kryształów, przez które widocznie falami przechodzą elektryczne spazmy, przywołujące kalejdoskopowe, rorschachowe kleksy we wszystkich możliwych barwach. Kroki Jakuba zostawiają owalne, tęczowe ślady na miękkiej ścieżce w miejscach gdzie jego buty wyciskają płyn spomiędzy plastikowych warstw, które go okrywają. Na początku Kertyta dziwi się, co robi twór człowieczy w mieście boskim, lecz po chwili oczywistość aż uderza go – nie ma tworów człowieczych przecież, nie ma, bo człowiek nigdy niczego nie stworzył, a w miejscu, gdzie Bóg jest wszędzie musi być też we wszystkich postaciach, i wszystkie dzieła Jego, obojętnie czy objawione światu bezpośrednio przez Jego moc, czy też przez dzieła rąk ludzkich będą tutaj po wieki sławić Jego imię.
Nekropolia otwiera się przed Kertytą.

Potem długo spowiadał się z tego, co tam zobaczył.


pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Opy gotowe, w treści przebohate
« Odpowiedź #4 dnia: Listopad 13, 2009, 11:08:00 pm »
cd...

III. Przemiana w wilka

Później Kertyta pisał, nie w dzienniku, ale na neuronach w swoim mózgu:
Jestem sam w środku najciemniejszej nocy jaką potrafię sobie przypomnieć z tych szczątków poprzedniego życia jakie jestem w stanie wyłuskać. Bycie martwym skutecznie przetrzebiło mi pamięć, jakby w tym, co nazywają moją duszą nie zapisało się wprost to wszystko, co wprost kształtowało mnie, moją osobowość i to, co tu nazywają ‘fasetką’ duszy. Jakby pozostał tylko odcisk. Bez śladów tego, co go zostawiło. Jestem tylko odlewem samego siebie lub czymś w tym rodzaju.
Nazywają to Rajem.
Jestem sam. Za moimi plecami bije w niebo porażający nawet z tak dużej odległości słup płomieni w centrum Jeruzalem. Chmury kłębią się wokół niego, czasami nawet przysłaniając Spojrzenie. Teraz już nie jest skierowane na mnie. On wciąż spogląda w te płomienie i w tych, co w nich tańczą. Ja też próbowałem.
Spałem dzisiaj na wielkim poroście. Chyba jakimś wątrobowcu albo czymś takim. W kształcie talerza o poszarpanych brzegach, zielony, bardzo ciemny. Miękki. Poduszkę zrobiłem, zawinąwszy brzeg do środka. Wokół prawie cicho, tylko wiatr wieje w kanionach, wyjąc niemiłosiernie. W mieście nazywają go Potępieńcem. Niby celnie, ale dziwi podobna beztroska u ludzi, dla których słowo ‘potępiony’ straciło znaczenie w przenośni. Mało w tym miłosierdzia jak na raj.
Gwiazdy też chyba się pojawiły. To znaczy nie gwiazdy, bo gwiazd nie ma. Naprawdę. Ani jednej. Być może to Cherubini, którzy teraz na dobre przyjęli rolę gwiazd stałych, może to sentyment. Ale są, niezmienne, mogę przynajmniej spróbować się nimi kierować. Tutaj ponoć łatwo zabłądzić. I trudniej wyjść, niż ze Schodów do Nieba.
Idę dalej, a może bliżej, zależy jak na to spojrzeć. Zależy, czy ta droga ma jakiś cel, który osiągnę. Krawędzie kanionu są niemożliwie wysoko nad moją głową, jakby skały głaskały niebo po czarnym brzuchu. Tylko małe obłoczki snują się teraz po nim. Gdybym mógł wrócić do początku, pewnie widziałbym z góry wszystko, nieprzesłonięte grubą warstwą chmur.
Skały są niesamowite. Majestatycznie wznoszą się nad moją głową, ostrymi krawędziami poszczególne bloki granitu odcinają się od siebie nawzajem i od świata. Czuję się jak na samym dnie dołu z węglem, czarny kamień, czarne niebo. Tylko rzadka trawa, zioła i porosty znaczące podłoże i czasami wznoszące się nawet na bardzo duże wysokości po ścianach kanionu przekonują mnie, że jednak to jest coś prawdziwego, a nie żadna abstrakcja wyhalucynowana przez mój mózg. Ogromny spokój bije z tego matecznika ziemi. Ciemnozielone i brunatne rośliny, niewiarygodna twardość skał, monotonia wycia wiatru – wszystko tu mówi o stałości, nie zahaczając w tym o metafizyczne jej wymiary – określenie ‘wieczność’ nie jest tu na miejscu. To miejsce jest tu i teraz i zdaje się zapewniać, że tak będzie zawsze, obojętnie co nieznane siły, które je ukształtowały mają zamiar dalej czynić. Gdybym mógł, chyba bym tu zamieszkał. Gdybym znalazł kogoś, kto chciałby być tu ze mną, kto by docenił tę opowieść zieleni, skał i wiatru.
Moja dusza płacze w rozterce.
Kiedy odchodziłem, widziałem płacz i zgrzytanie zębów tych, o których nikt nie zadbał, by odesłać z powrotem w otchłań. Miasto patrzy do wewnątrz siebie, nie obchodzi go, co za murami.
Za murami jest sadzawka, pływa w niej ta sama czarna ciecz, z której mnie wyrwali i do której odesłali tak wielu. Łamie się tam grawitacja. Włożyłem rękę. Obcięło mi palec. Widziałem jak spadał dziesięć metrów dalej. Leciał w prawo i do góry, pod kątem. Potem znikł, nie wiem, gdzie wypadł.
Taplają się tam w sobie nawzajem. Zlewają i rozrywają zębami, kolanami, paznokciami. Głowy z okiem, oczami, bez oczu, za mało rąk, za dużo, ciał setki, tysiące, a jak jedno. Spojrzenia oszalałe, beznadziejne. I ryk wielogłosowy, jęk rwany, czkanie spazmatyczne. W tym tworze amebalnym umarła moja wiara, utopiona nie w widoku tego nieludzkiego koszmaru, lecz w jego przypadkowości i niekonieczności. Tam nie było Boga. Chyba, że podyktował Pismo wprost, bez przenośni.
Później Kertyta myślał tak:
Przede mną Wieża. Podobno święta, mam nadzieję, że przydatna. Jak dla mnie na pewno majestatyczna. Ma chyba z kilometr. Lita skała, otoczona skałami. Przepaść oddzielająca ją od nich wydaje się nie mieć dna, ale to może być złudzenie, jest przecież ciemno. Grunt, że wygląda jak wyrastająca znikąd i sięgająca niebios.
Oglądam się za siebie, wspominając z niedowierzaniem zwierzę, które widziałem na niższym poziomie kanionu, w głębi rozpadliny tak głębokiej, że skóra mi cierpła gdy podchodziłem do krawędzi. Podobna do człowieka, podobna do słonia, podobna do zwierzęcej karykatury tego, co mam w głowie gdy myślę o tytanach. Stała bez ruchu jakby kontemplując mały strumień, który tryskał ze źródełka pomiędzy jej stopami. Potem zatruchtała w miejscu. Drżenie gruntu poczułem nawet tam, gdzie stałem, pięćdziesiąt metrów ponad nią. Sama miała chyba ze dwadzieścia. Behemot.
Zadziwiające jak bardzo wszystko tu jest tak, jak powinno… albo jak mi się wydaje, że powinno…
Powiedzieli – idź najpierw stąd, gdzie ci źle, dopiero potem szukaj gdzie ci jest dobrze.
Przez trzydziestometrowej szerokości rozpadlinę prowadzi most z drewna, zwykła kładka zawieszona na mocnych sznurach. Gdy kładę na niej spojrzenie automatycznie ześlizguje się ono i leci dziesiątki metrów w dół, gdzie gdzieś daleko widać lekki czerwonawy poblask, jakby fundamenty wieży wzniesiono na podziemnym jeziorze lawy, wybiwszy wcześniej szyb odpowiednio głęboki. Iście boska robota.
Jej blanki są z ciosanego bloku granitu, topornego i kanciastego w swojej niedościgłej strzelistości. Jest architektonicznym odpowiednikiem ostrza z obsydianu, które kiedyś cięło mięso tak jak ona sieka nieboskłon nad moją głową na dwie części. Gdzieś na wyższych poziomach widać migotliwe, czerwonawe światło, rzucające się na ciosane nieznaną siłą ściany, rozlane w mniej lub bardziej regularne, owalne plamy. Nie ma tu okien albo wszystkie są wygaszone. To jest nagrobek, nagrobek nagrobków, sam jeden będący ucieleśnieniem wszystkich ciemnych grobów jakie istniały, pomnik pomników pamięci. Przeraża tymi swoimi ostrymi, konsekwentnie nieregularnymi kształtami, kanciastością i sugestią wiecznej ciemności spowijającej jego mroczne korytarze. Wiatr wyje tu ogłuszająco, wirując w tej naturalnej turbinie jaką utworzyły ściany kanionu i ściany iglicy. Nieustanny wir wściekłego powietrza, szarpiący połami mojego habitu, chwiejący moim krokiem i postawą, a przede mną niezbyt szeroka kładka nawet bez poręczy, pode mną pustka z sugestią palącego ognia na dole. Majestat.
Żegnam się powoli, ze skupieniem, czując szacunek dla tego tworu na pewno nie człowieczego. Na obelisku stojącym tuż przed wejściem na mostek jest przynitowana tablica z miedzi, dawno pokrytej patyną.
‘Bezpieczne niebo dla tych, którzy poszukują spokoju’
O tak… tak…
Gdzieś tam na górze są resztki starego świata. Być może są tam drzewa… domy… ludzie…drzewa… jedno drzewo.
Naprawdę, wierzę w naszego Pana, kocham Go i wszystkie dzieła Jego. Ale nie wierzę, by to, w czym się poruszam należało do nich. W to nie uwierzę. I poniekąd czuję, że mam w tej niewierze rację, mogąc iść i jej podstawy sprawdzić. Co to za wiara, czy niewiara, którą można sfalsyfikować? Toż to nauka jeno.
W imię Ojca i Syna, idę.

IV. Identyfikacja

Anioł stał na szczycie tak skupiony i tak nastroszony jakby nawet wieki, eony całe koczowania u wrót do raju nie mogły go wybić z pełnej koncentracji. Wpił szalone, pałające płonącą czerwienią spojrzenie migdałowych oczu zawieszonych w twarzy o kolorze starej kości słoniowej. Pachniał jaśminem.
- Imię? – zapytał bez ogródek.
- Jakub Kertyta – odpowiedział ksiądz nawet przez chwilę nie zastanawiając się nad odpowiedzią.
Anioł parsknął, pokręcił głową, zakołysał mieczem wykutym z płynnej skały.
- Źle. Ale i tak wejdź, to twoja dusza, twój problem.
Kłam-Kertyta wyminął anioła, zaskoczony, ale też przekonany, że gdyby odpowiedział poprawnie nie pozwolono by mu wejść. Wstąpił za próg komnaty o oknach zasłoniętych kratownicą z drewna, ścianach wyłożonych boazerią farbowaną na brąz i zieleń. Kładka, po której przeszedł uniosła się jak trap okrętowy, przylgnęła gładko do krawędzi otworu w ścianie zamieniając się w drzwi. Komnatą szarpnęło i zaczęła się unosić coraz wyżej i wyżej, dalej od Raju, w stronę nieba.

V. Sanktuarium

Zombie przyniosła herbatę z liści pokrzywy, jednej z niewielu roślin rosnących na skrawkach gruntu wiszących nad bezdenną otchłanią na Rubieżach. Być może pokrzywa była najsmaczniejsza, być może tylko to dało się w tej chwili dostać. Herbata smakowała… dziwnie.
Zombie słuchał, Kertyta mówił.
Kertyta mówił:
- …potem, zaraz za zewnętrznym pierścieniem, tam gdzie mieszkają całe rodziny, wpadłem na członków drugiego zakonu.
- Goryci.
- Goryci… chyba nie ma to większego znaczenia jak się nazwali. Rwali swoje ciała szponiastymi kikutami palców, szpony to były kości, paliczki, chyba tak się nazywają. Wbijali je pod skórę, chwytali za krawędzie mięśni i siłą je wyrywali, rzucali daleko od siebie, bez ustanku wołając rzewne pożegnania i wyrażając szacunek dla wyrzucanych części ciała na wszystkie możliwe sposoby…  jeden z nich, workowaty od pustej powłoki skóry, pełzał po ziemi i całował rozwłóczone organy, przepraszając, że musi się ich pozbyć ze względu na swoją przyszłą doskonałość, którą chciał osiągnąć… doskonałość w raju, jakby jeszcze im jej było mało…
Upili herbaty. Zombie przyglądała im się od progu.
- Masz świadomość, że to właśnie jest istota tego miejsca? Możliwość zrealizowania się? Nawet jeżeli to jest dekapitacja swojego ciała własnymi okaleczonymi rękami?
- W imię Boga.
- W imię Boga. Mam nadzieję, że rozumiesz – oni tego nie robią dla siebie, nie są masochistami w skrajności. Oni szanują swoje ciała dokładnie tak jak mówią… ale one nie są im potrzebne. Dostali je, za co są wdzięczni, a teraz, w pokorze je odrzucają. To jest yoga w czystej postaci.
- W imię Boga.
- W imię Boga. Zważ – ludzie potrzebują mięśni, żeby móc się ruszać. Oni są… szkieletami. I w dalszym ciągu mogą to robić. Wniosek jest prosty – nie są im potrzebne. To jest po prostu nieco bardziej szokująca alternatywa dla Spirytualistów. Wśród najbardziej zaawansowanych są tacy, przez których można przełożyć rękę na wylot, ale chodzą, mówią – ich ciało zmartwychwstało, ale niepotrzebnie – ulatnia się, wniosek – nie jest potrzebne.
Kertyta w duchu wył ze śmiechu. Albo płakał, nie potrafił rozróżnić.
- Ty też – ciągnął uprzejmie zombie – nie trafiłeś tu z przypadku. To jest raj, masz cel, zatem każdy kamień i każde źdźbło trawy dopomoże ci w jego zrealizowaniu, a pomoc będzie tym większa im większa twoja determinacja i wysiłek w dążeniu ku niemu; tym większa nagroda.
- Czyli stałem się częścią z góry zaplanowanej historii, z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem, będącym prostą wykładnią moich dążeń?
- Żyjemy w takim świecie, że nie istnieją dla nas inne rozwiązania.
- Zatem usiądę tu i poczekam na nadejście innego wątku.
- Usiądź. Rozkoszuj się możliwościami, jakie drzemią w środku ciebie, niezrealizowane. To jest prawdziwe bogactwo życia tutaj. A czas niech cię obmywa.


pieczyl

  • Jr. Member
  • **
  • Wiadomości: 61
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Opy gotowe, w treści przebohate
« Odpowiedź #5 dnia: Listopad 13, 2009, 11:08:27 pm »
cd...

VI. Klosz niewrażliwości

Jak żądła skorpionów tną Kertytę wspomnienia z pobytu w mieście boskim. Odrzuca on w sobie to, co tam widział, potępia ludzi, oddala się od Boga. Czuje jak krew gotuje się w nim i jego wiara woła o litość i uwolnienie od tej katuszy zwątpienia. Czuje jak odrzucenie i samotność wytłacza z niego wolę życia. I coraz lepiej rozumie sytuację wszystkich potępionych dusz, które jeszcze za życia wyrzekły się Go, i coraz trafniej potrafi powiedzieć, dlaczego czarne sadzawki pełne pełzających pół-trupów są też pełne miłosierdzia.
Pamięta frenetyczne, niemalże pogańskie rytuały wokół słupa płomieni, jękliwe zaśpiewy półnagich kobiet, dziko wyginających się w spontanicznym tańcu u stóp jakby gwiezdnego żaru. Pamięta jak ekstaza porywała tych ludzi coraz bliżej kotłującego się fuzyjnego piekła atomowego ognia, jak ich ciała parowały w oczach, jak energia płomienia rozbijała ich na części, a części na jeszcze mniejsze części. Tylko nieustający, wyjący zaśpiew pozostawał po ludziach, którzy w transie oddawali siebie w całości współuczestniczeniu w ekstatycznym żarze ognistego słupa.
Widział ludzi, którzy ukrzyżowani wisieli na ścianach swoich domów, ubiczowani, okaleczeni, śpiewający i szczęśliwi. Widział Kertyta…
Kertyta przewraca się na drugi bok na swoim skrawku omszałej skały, jego serce kotłuje się od mieszaniny wielu nienazwanych uczuć.
…akty sodomii… lub nie… nie było tu grzechu przymuszenia… więc co to było? Czemu te splątane ciała i jęk drżący były dla niego aż tak odpychające? Co było tam takiego, że drażniło jego wyobrażenie o tym, co w Bogu może być, a co nie? Jeżeli w Nim było wszystko, to i wąż powinien zaraz zza rogu na niego wyskoczyć z sykiem i z owocem.
Było przecież tak, że węże straszyły go gdzie się nie ruszył. Duszące były wyrzuty sumienia, które walczyły wespół z oburzeniem z przemożną chęcią przyłączenia się do tych wszystkich hedonistycznych rytuałów, do unurzania członków w fizjologicznej kąpieli, do złączenia się z oceanem fizycznej rozkoszy. Gdzie był tam dla niego raj, gdy każdy krok odkrywał przed nim nowe formy katuszy dla jego przekonań i jego wiary?
Nie przyłączył się wtedy do tego poligamicznego, grupowego i zmasowanego aktu seksualnego. Bo przeczuwał, choć jeszcze tylko półświadomie, istotę i ideę istnienia tych wszystkich widoków.
To wtedy, gdy, po raz kolejny zszokowany, patrzył jak bracia Goryci obdzierają się własnymi rękami ze skóry, śpiewając psalmy dziękczynne, napisane przez Dawida już w raju. To wtedy, widząc jego szalone spojrzenie utkwione w krwi i mięsie, jeden z nich podpełznął do niego i z ziemi, patrząc pustymi oczodołami, z czaszką nagą i różowo – czarną od krzepnącej krwi, wlokąc jelita i skrawki skóry po ziemi, powiedział:
- Dlaczego jesteś tu, gdzie ci źle? Głupiś, jeżeli myślisz, że Raj można ograniczyć ścianami, choćby tak wspaniałymi jak te, które ma to miasto. Raj nie ma ścian, więc nie zachowuj się, jakbyś był w nich uwięziony.
Przyjął sobie do serca tę radę.

VII. Prawdziwe widzenie – oczy umysłu

Fragment gruzowiska, na którym spoczął był Kertyta, rotując zniżał się, opadając pomiędzy innymi fragmentami. Zawisły prawie bez ruchu, dryfując bezwładnie w podmuchach chłodnego wiatru. Skała Kertyty unosiła się na sile jego ducha, on zaś był wyczerpany zwątpieniem.
Ponad chmurami, w czystym powietrzu błyskały złocistymi refleksami śmigające anioły. W chmurach otwierały się okna na bezmiar świata i bezmiar pustki pod nimi. Schody, drabiny i bramy przeszywały tę przestrzeń tajemnic we wszystkich kierunkach, kończąc się raptownie tylko po to, by zacząć się po raz wtóry gdzie indziej.
Błyskawice strzelały nieustannie, fioletowe, granatowe i czarne, jakby samym kolorem obwieszczając – lub pyszniąc się – że z elektrycznością nie mają nic wspólnego. Zamiast ozonu, zapach jaśminu przesycał ten burzowy krajobraz.
Kertyta wstał na swoim skrawku ziemi, rwany od środka spazmami estetycznej rozkoszy. Archetypicznym, odwiecznym gestem zdobywcy sięgnął ręką w niebo i porwał stamtąd wyładowania i opadał teraz wolniej w koronie czarnego blasku żywych błyskawic.
Ten intymny kontakt z samą istotą świata sprowadzał na niego kolejne fale iluminacji.
Wyspał się w nich na jeziorze lawy, przykryty kołdrą z płynnej skały, kołysany do snu niskim mruczeniem masywu góry, gdzie spoczął. Otworzył oczy na ciemność i pustkę i zrozumiał kształt przedmiotów oraz poznał ich wartość w człowieku. Sam siebie sobie złożył w ofierze albowiem umiłował Tego, który tam mieszkał.
Pokochał wrogów, pokochał kamienie, stopił się w jedno z nieskończonością niebios nad głową. Był tam sam i był z każdym, był we wszystkim naraz i w każdym oddzielnie. Czuł jak mrówka, drżał jak liść, rozpalił się ogniem gwiazdy. Kochał się z dziewicą tak, że nie została zbrukana. Kochał się z mężczyzną, z drzewem, kamieniem i zwierzęciem i nic w tym nie było wbrew naturze, albowiem natura była od Boga i on był od Boga i Jego święta krew w ich duszach płynęła. Kochał się z sobą samym, a kiedy jego nasienie padło na glebę, nie okazało się zmarnowane, lecz wzrosło i urodziło trawy, owoce i wodę i światło.
I jasnym się dla Kertyty stało, że ten świat, przed którym uciekał i co do którego wątpił, stał się jego domem. I że nic, co ten świat zrobi jemu albo co on zrobi z tym światem nie może być czymś niewłaściwym, bo jego droga stała się prosta i Bóg nią kiedyś podążał. I wiedział Kertyta, że miłość i uczestniczenie wyzwoliło się w nim spod okowów poznania. I że Drzewo raz na zawsze może stać bezpiecznie, pełne swoich pytań, lecz próżne w odpowiedzi.
Ostatecznie czarna pustka kosmosu eksplodowała Kertycie nad głową, gdy wstrząsany ekstazą krzyczał pierwotny okrzyk stawania się, gdy po raz wtóry rodził się w Raju.
Czas obmywał go.
Świat wokół niego płynął przed siebie w nieznanym kierunku, przestrzeń nieustannie przechodziła przemiany, entropia nieustannie wzrastała, a Kertyta płynął wraz z tym wszystkim i zastanawiał się.
Jego mikroskopijny fragment lądu dryfował pośród przestworzy, coraz dalej i wyżej, niesiony mocą tego, co wzrastało w jego umyśle, sercu i duszy.
Kertyta zastanawiał się, dokąd prowadzi go ta nowa ścieżka wiary absolutnej. Zahartowanej i skonfrontowanej z rzeczywistością, która w niejednym by wiarę zabiła. Największą traumą niewyrobionego umysłu jest danie mu szansy pokazania się światu w tej najbardziej nieskrępowanej formie jaka jest mu z natury przynależna. Jaka częstokroć nawet przed nim samym nie ma szansy na objawienie się. Kiedy potwór w sercu człowieka spotyka się z miłością i akceptacją, zaczyna rozwijać swoje skrzydła, wychodzić z mroków głębi duszy. Kiedy padają nań promienie słońca kuli się, przerażony własną brzydotą i zwija w kłębek. Chowa się z powrotem w mrok, gdzie mu było dobrze, rozczarowany. Potrzeba wiary i nadziei by pojął, że ta pokraczna forma jest niczym więcej jak tylko błotem, które trzeba wziąć w swoje ręce i ulepić. Potrzeba siły, by się tego podjąć i ukończyć. Ale ponad wszystko najpierw potrzeba okazji by bestia mogła się siebie zlęknąć. W innym przypadku nigdy być bestią nie przestanie. Pierwszą pokonał jeszcze za życia. Teraz walczył z drugą, potężniejszą, bo oświetloną blaskiem Raju i też wychodził na swoje.
Kertyta czuł jak ta na nowo zgłębiona wiedza wypełnia go żarem pewności przyszłego spełnienia. Jakby jakaś nadludzka mentalna siła wzięła go w opiekę i nie opuszczała. Widział wewnątrz siebie jak kolejne wspomnienia łączą się w logiczną i spójną całość, jak ten potężniejący potencjał myślenia jest w stanie objąć coraz większe fragmenty świata i wyobraźni.
Nie potrafił powiedzieć jak długo już to trwało. Milion lat, raczej nie dłużej.
Któregoś dnia Kertyta zobaczył jak tysiąc gwiazd unosi się z ziemi pod nim i wzlatuje pod niebiosa, znikając w pałającym spojrzeniu Oka. Anioły opuściły ziemię.

VII. Prawdziwe widzenie – oczy ciała

W mroku Kertyta odbywa ostatnią podróż do serca Raju. Ciemności spowijają kaniony, którymi wędrują gigantyczne bestie, o których powiedziano, że są przeciwnikami godnymi Pana. Ciemności zapanowały w przestworzach gdzie stworzono przystań dla tych, którym bardziej niż bachancki przepych Jeruzalem odpowiadała samotność i medytacja. Ciemności spowijają ulice Miasta i tylko blask atomowych płomieni wydobywa z mroku fragmenty bruku.
Pustka wgryza się łapczywie w uszy księdza, wyciąga go z wewnątrz skorupy zwanej ciałem, przestrzeni wokół jest tyle, że aż zmusza do przyjęcia jedynego słusznego w tej sytuacji punktu widzenia – ciało jest już tylko punktem, fragmentem nieskończonej przestrzeni. I w dodatku ostatnim żywym i myślącym.
Tu należy upatrywać się początku.
Kertyta patrzy i słucha i potrafi już powoli zrozumieć tęsknotę miasta, które kiedyś tętniło życiem trupów, a teraz zastygło w zapomnieniu, jak przystanek po odjeździe pasażerów. Jak Ziemia po końcu świata. Jak Raj ziemski kiedy wszyscy dostąpili już transcendencji.
Jest coś demoralizującego w niespodziewanej samotności. Kiedy wokół ciemności, w sercu pustka lub tęsknota, na zewnątrz obcy lub co gorsza, brak ludzi w ogóle. Lub kiedy nie ma czegoś takiego jak zewnątrz lecz jest po prostu wszystko… wtedy myśli biegną w kierunkach, w które nigdy by się nie skierowały pod korygującym spojrzeniem społeczeństwa, lub światła słońca. Wtedy w człowieku budzi się pierwotne zwierzę, rozpasują się instynkty, te najniższe, do głosu dochodzą ukryte marzenia, które nigdy inaczej nie dostałyby głosu. Wtedy nie wstyd pomyśleć o wcześniej niepomyślanym. Nie wstyd zrobić. I człowiek powoli, w samotności, zaczyna się wypaczać.
Kertyta coraz bardziej czuje ten pęd gdzieś głęboko w nim – by zrobić coś szalonego, coś zakazanego. Przecież nie ma już nikogo, kto by zganił. Jest spojrzenie w niebiosach, ale co On może? Tylko patrzy, nigdy niczego nie zrobił od początku czasu. Jeżeli przyjdzie jakaś kara to ze środka, a i to niekoniecznie. Kara ze środka, popęd przecież też ze środka. Dylemat – gdzie większe spełnienie?
Kertyta idzie. Cień na tle ciemności, samotny i anonimowy jak kompletny nieznajomy, ale przecież najbardziej określony ze wszystkich – bo jedyny. Idzie i coraz szerszy uśmiech rozszerza jego wargi. Jedyną szaloną rzeczą, jaka przychodzi mu do głowy jest – nic. Albo wszystko. W momencie kiedy umarła wszelka ocena i zdruzgotano wszystkie wagi i umarło prawo, a jest tylko kanon w jego duszy – bardziej niż przedtem umarła prawda i umarła dialektyka.
Obejmuje wzrokiem pulsujące w czerwonym półmroku ulice i kolejna cegiełka jest przyłożona do budowli jego umysłu. Patrzy na miasto, a miasto ożywa dla niego. I tylko dzięki niemu żyje, tańczące w blasku płomieni. Oko w przestworzach widząc to obraca się do wewnątrz, a trójgraniaste powieki zamykają powoli.
Mijają eony.

VII. Prawdziwe widzenie – oczy duszy

W planie było miejsce na wszystko. Wszystko, co jest musiało w nim być od początku. Jeżeli czegoś w nim nie było, to tego nie ma.
Plan opisuje wszystko, co miało być. Jeżeli coś nie miało się stać, to nie było elementem planu. Jeżeli coś się nie miało wydarzyć, to nie mogło być jego częścią.
Plan jest wszystkim, co jest. Jest znaczy – było, jest lub będzie. Plan opisuje stan rzeczy po podsumowaniu czasu, czas nie nadaje mu struktury. Plan jest rzeczami.
Czarne sadzawki już nie są pełne pełzających, rzężących półtrupów lecz pulsującej, gładkiej biomasy, z oczami unoszącymi się na powierzchni jak bąble piany, z palcami i twarzami wynurzającymi się i na powrót ginącymi w gumowatej, biologicznej zupie. Oka już nie ma, najwyższa świadomość odwróciła się i odeszła z tego świata, zostawiając tysiące małych, niedoskonałych i ledwie półświadomych oczu samym sobie, tylko pod opieką ostatniej duszy, która była jakby z tym światem związana.
Bo nawet to było na miejscu według logiki planu. Że Najwyższy znajdzie odbicie w prochu i to odbicie będzie doskonałe.
Mijają eony. Kertyta oddycha. Kiedy nabiera powietrza w płuca, zwietrzały bruk pustego Jeruzalem drży, tynk sypie się z popękanych ścian. Kiedy Kertyta wypuszcza powietrze, drży słup płomieni, w który się wpatruje. Kiedy Kertyta mówi, cały świat słucha. Czasami Kertyta śni. I wtedy światy powstają na jego mgnienie oka, na wieczność dla nich samych, a potem upadają.
Eony mijają.
Kertyta leży krzyżem na bruku, słuchając mowy kamieni i odległego szeptu ziemi pod nimi. Gdzieś nad jego głową w murszejących blankach murów wyje wiatr, ale ksiądz go nie słucha, zajęty cichym monologiem gruntu pod nim. Wiatr hałasuje, jest niecierpliwy, ale dla niego też przyjdzie kolej. Jak tylko Kertyta wysłucha cichej mowy skał, piasku i żwiru.
Kertyta zaślepiony transem poznawania, utopionym w jeszcze potężniejszym zapamiętaniu totalnej afirmacji wszystkiego co wokół niego i co w nim, poznaje wszystko. Każde słowo, każde tąpnięcie i stęknięcie ziemi pod nim, kolekcjonuje te dźwięki, kolekcjonuje doznania jakie w nim wywołują. Robi to dokładnie, bez pospiechu, robi tak od niepamiętnych czasów i ma pewność sukcesu, bo dostał do dyspozycji wieczność. Kertyta uczy się świata.
Mijają eony.
Kertyta siedzi na ruinach ostatniego z domów, ledwie kupce kamieni, pośród bezkresnej równiny, która gdzieś daleko rozpada się na dryfujące wszem i wobec fragmenty gruntu, zwane Rubieżami. Nie istnieje już Jeruzalem, nie istnieje Miasto Boga. Nie istnieje już inaczej jak tylko w jego głowie, doskonałej pamięci Zbawionego, ostatniego ze zbawionych, który tak umiłował świat, że został w nim nawet kiedy Bóg już go opuścił.
Czarna ziemia, jeszcze czarniejsze niebiosa ponad nią i cienka, szara kreska horyzontu wokół. Fragmenty skał dryfujące nad głową, tylko tyle zostało ze świata. Nawet góry rozsypały się już w pył.
Z odległości doleciał pierwszy z grzmotów jakie jeszcze miały nadejść. Kertyta oczekiwał ich, powiedziały mu o tym skały.
Rajska ziemia zaczęła się rozpadać.
Minęły eony.
Wśród bezkresnej pustki, pozbawionej perspektywy, z czasem nie znaczącym nic, bo niczego już nie można zmienić, z nic nie wartym pojęciem przestrzeni, której niemal nic już nie wypełnia, Kertyta dryfuje, zatopiony w marzeniach. Zatopiony w spokoju, szczęściu, wspomnieniach doskonałego świata, bezdennego zwątpienia, chalebnych wydźwignięć z tysięcy potępieńczych stanów. Bez ruchu dryfuje, bez dźwięku dryfuje, bez drgnienia powieki dryfuje, pogrążony w snach, a każdy z tych snów radością dla niego. A każdy z tych snów światem dla siebie samego. Na mgnienie oka dla Kertyty powstają, na wieczność dla siebie samych. I nigdy nie umierają, bo on nigdy nie przestaje o nich pamiętać. Święty, święty, święty, święty i jedyny.