Punkt trzeci: dźwignia a własność
Jeden z elementów, o którym również warto powiedzieć, gdy rozmawiamy o współczesnym systemie finansowym, to dźwignia. Każdy spekulant walutowy wie, o co chodzi. Powiedzmy, że dzisiaj waluta jakiegoś kraju kosztuje 1 złoty. Załóżmy, że obstawiam jej wzrost po roku do 1,1 złotego. Wtedy jak posiadam załóżmy 1000 złotych, to mogę kupić ileś tej waluty, a następnie po roku ją wymienić z powrotem na złotówki. Zarobek – 10% w skali roku. Całkiem niezły, ale jednak nie do końca satysfakcjonujący – tak udane przewidywanie powinno się nagradzać większymi zyskami (znowu dla wygody pomijamy widełki kursowe).
To udaje się do brokera, a on umożliwia mi zabawę z „dźwignią”. Chociaż posiadam określony kapitał tysiąca złotych, to on mi daje możliwość operowania na papierze 10 razy większą sumą, czyli 10 tysiącami złotych. I tak na papierze podpisuje odpowiednie umowy kupna i sprzedaży, a moje pierwotne tysiąc złotych jest tylko wstępnym zabezpieczeniem takich kontraktów. Wcale nie muszę posiadać tych 10 tysięcy. Na początek wystarczy ten jeden tysiąc. Jeśli wszystko idzie po mojej myśli i kurs waluty faktycznie wzrasta (tak jak obstawiłem) i powiedzmy, że wzrasta nawet do 1,2 złotego, to mój zarobek osiąga 200%. Gdybym inwestował zgodnie z posiadanym kapitałem, to zarobiłbym 20%. Ale dzięki dźwigni zarabiam dziesięć razy więcej, ponieważ na papierze operuje sumą dziesięć razy większą (internetowi dostawcy oferują nawet dźwignię 100).
Jest to oczywiście miecz obusieczny. Nie jest to zakład podjęty dzisiaj, który jest realizowany dopiero po roku. Jest to zakład, który jest cały czas monitorowany, zależny od wahających się co sekundę kursów walutowych, potrafiących skakać w nieprzewidziany sposób. Zakład można oczywiście wcześniej zamknąć (a czasem trzeba…). Jeśli kurs skoczy gwałtownie do 1,4 złotego, to mogę stwierdzić, że już swoje zarobiłem, więc transakcję zamykam z ogromnym zyskiem i to wcześniej niż przewiduje umowa. Jeśli natomiast kurs gwałtownie spadnie do 60 groszy, wtedy otrzymuje telefon od mojego brokera. „Halo, dzień dobry tu margin call, zdaje się, że kurs poleciał przeciwnie niż pan przewidywał, a obecny tysiąc złotych nie wystarczy na pokrycie tego papierowego kontraktu, proszę dostarczyć wymaganą sumę, albo zamykamy konto i bierzemy, co jest”.
To, czego mały spekulant doświadcza na co dzień, jest również normą na reszcie rynku finansowego. Na każdego posiadanego dolara instytucje finansowe zawierają zobowiązania kilkunasto, czy kilkudziesięciokrotnie większe. Magiczna piątka banków inwestycyjnych w USA Bear Sterns, Lehman Brothers, Merrill Lynch, Morgan Stanley i Goldman Sachs, jest tego doskonałym przykładem. Dźwignia w ich przypadku osiągała wyniosłe wielkości. Pierwsze dwa banki zostały zatopione, trzeci przejęty, a pozostałe dwa „przekształcają się” w bankowość detaliczną (czytaj: prezes banku centralnego Ben Bernanke i szef skarbu Henry Paulson, przypadkiem były szef Goldman Sachsa, pracowicie pomagają swoim kolegom). Zresztą nic chyba tak naprawdę nie przebije klasyki przypadku funduszu Long-Term Capital Management, który zgodnie z oficjalną księgowością miał dźwignię 1:27. Jedna analiza, na którą udało mi się trafić, wskazuje, że dźwignia ta, uwzględniając operacje pozaksięgowe, mogła sięgać nawet 1:250.
Sama dźwignia nie jest rzecz jasna czymś immanentnie złym – każdy może umawiać się na takie kontrakty, jakich dusza zapragnie. Sytuacja jednak ulega radykalnie zmianie, gdy rozważamy, w jakich warunkach instytucjonalnych przeprowadzane są operacje na dźwigni. A instytucjonalne warunki sprzyjają zdecydowanie „pokusie nadużycia”. Instytucje finansowe nie opierają się w pełni na własności. Ostatnie miesiące wyraźnie pokazały, że akcjonariusze nie mają wiele do powiedzenia – najważniejszy jest rząd i jego regulacje. Państwo jest gotowe zabezpieczać upadające biznesy, a szczególności swoich kolegów z Wall Street. Taki sygnał wysłano po upadku LTCM w 1998 roku i konsekwentnie takie sygnały wysyłano ze strony amerykańskich władz. Funkcjonujemy w systemie dzikiego państwowego kapitalizmu, w którym właściciele zostali wyparci na rzecz zarządców, wspieranych przez państwowe regulacje.
W szczególności dotyczy to banków, które należą do publiczno-prywatnego kartelu, sterowanego przez bank centralny. W systemie, gdy banki mogą bez problemów sięgać po źródło płynności do banku centralnego, pole do stosowania większej dźwigni jest oczywiste. A potem, gdy przychodzi bałagan, z którym mamy obecnie do czynienia, wszyscy wyglądają jak małe dzieci, które naobiecywały sobie nawzajem ciasteczek w zamian za rozmaite usługi i świadczenia, a tymczasem ciasteczek jest w sumie dziesięć razy mniej niż w rzeczywistości.
Co jest przyczyną? Liberalizacja czy regulacja?
Wiele wytoczono propozycji szukania winnych obecnego kryzysu. Pośród rzeczowych analiz trafiają się ataki na spekulantów, pełnych chciwości. Takie oskarżenia wiodą prym szczególnie w środowisku lewicowych dyletantów, których filozoficzna mantra nie jest w stanie przesłonić ekonomicznej ignorancji i płytkości ich tez. Szczególnie rzucają się w oczy polskie gazety, drukujące tezy bystrych umysłów, które jednak do analizy ekonomicznej zupełnie się nie nadają. Aż dziw bierze, że redakcja takie teksty puszcza – co bardziej rozgarnięci ludzie wejdą sobie na bloga jakiegoś amatora świata finansów i dowiedzą się z niego dużo więcej niż z mętnych marksistowskich jęków.
Kto w końcu jest winien obecnemu kryzysowi? Chciwość ludzka? Chciwość była, jest i będzie zawsze. Spekulanci, którzy podbili cenę nieruchomości? Spekulanci byli, są i będą zawsze. Dużo ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, skąd wziął się wzrost cen nieruchomości? Sama chęć i życzenia nie są w stanie ich zwiększyć. Do tego potrzebne są środki. Te zaś pochodziły z decyzji Alana Greenspana, szefa amerykańskiego banku centralnego, która poprowadziła do absurdalnie niskich stóp procentowych stymulujących ekspansję kredytową na niespotykaną skalę. I stąd owy wzrost cen nieruchomości – nie z głów spekulantów, lecz rzeczywistej władzy, którą nad rynkiem posiada bank centralny. Aktualne opowieści Greenspana o tym, że bank centralny decyduje o „krótkoterminowych stopach”, a nie długoterminowych, tego w ogóle nie zmienią. Wprowadzone przez niego obniżki do jednego procenta przełożyły się na rynek kredytów hipotecznych, a jego opowieści o tym, że bardziej niż on winny jest „upadek muru berlińskiego” to jawna kpina ze zdrowego rozsądku.
Czy można powiedzieć, że tej sytuacji winna jest filozofia wolnego rynku, która miała sprzyjać tak zwanej „deregulacji” sektora kapitałowego? W pewnej mierze deregulacja ma jak najbardziej znaczenie, ale musimy pamiętać, o co chodzi w zasadach wolnego rynku. Wolny rynek opiera się na własności prywatnej, a nie li tylko na „deregulacji”. Gdybyśmy w latach osiemdziesiątych przeprowadzili w Polsce „deregulację”, polegającą na tym, że każdy może brać wkoło wszystko co chce, to być może byłaby to deregulacja, lecz nie miałaby zbyt wiele wspólnego z wolnym rynkiem.
Podobnie rzecz ma się z „deregulacją” sektora finansowego w dzisiejszym mieszanym systemie, gdzie mamy dziką bankowość rezerw cząstkowych i kartel bankowy prowadzony przez bank centralny. W takiej sytuacji deregulacja może być dość kłopotliwa, lecz nie ma wiele wspólnego z wolnym rynkiem, który opiera się na własności prywatnej.
Ta polityka „deregulacji”, którą widzieliśmy, była wspierana mozolnie przez keynesistowską politykę rządu amerykańskiego. Politykę opierająca się na rozrośniętym budżecie, długu publicznym i interwencjonistycznych opowiastkach o „tanim kredycie” dla każdego oraz socjalistycznych bajkach o konieczności zapewnienia każdemu własnych czterech kątów. Tymczasem to polityka etatyzmu, z jaką mieliśmy do czynienia przez ostatnie kilkanaście lat, okazała się kompletną porażką, podobnie jak we wcześniejszych tego typu przypadkach. Nie ma co wierzyć konferencjom, na których spotykają się przedstawiciele świata finansowego i opowiadają fantazje o „upadku mitu wolnego rynku”. Jeśli miałby upaść jakikolwiek mit, to mit papierowego pieniądza i wiary Keynesa w to, że bank centralny jest w stanie zmienić kamień w chleb. Przypomnijmy, że w tej chwili mamy rekordową liczbę regulacji i państwowy pieniądz produkowany przez bank centralny. Liczba i negatywny wpływ baniek spekulacyjnych i załamań stworzonych przez ten system są poważniejsze, gdy porównamy je do czasów, gdy pieniądz był chociaż częściowo poddany regułom rynkowym, a liczba regulacji zdecydowanie niższa.
Recepta
Te rozważania muszą nas oczywiście poprowadzić do pytania o receptę. Cóż należałoby zmienić w dzisiejszym systemie, aby zapobiec w przyszłości podobnym tarapatom? Recepta wcale wbrew pozorom nie jest nieosiągalna, ani specjalnie skomplikowana. Należyta diagnoza chorego pacjenta i odkrycia źródła jego problemów zdrowotnych, to klucz to odpowiedzi na pytanie, jak go uzdrowić.
A w naszym przypadku należałoby zrobić coś, co jest od lat podkreślane i powtarzane przez szkołę austriacką – skończyć z mieszaniem się państwa w sprawy pieniądza i sektora finansowego. Kapitalizm został śmiertelnie zakażony etatyzmem i oligarchią, a obecne kroki władz zmieniają go w czysty socjalizm finansowy. Od tego już tylko krok do pełnego socjalizmu. Tymczasem rozwiązanie leży w zasięgu ręki: zlikwidować bank centralny, przywrócić rynkowy pieniądz oparty na standardzie kruszcowym, skończyć z dziką bankowością rezerw cząstkowych opartych o pusty pieniądz, rozwiązać kartel agencji ratingowych, polikwidować spółki parapaństwowe pokroju Fannie Mae i Freddy Mac, przywrócić rolę własności i akcjonariuszy, skończyć ostatecznie z jakimkolwiek zapobieganiem bankructwom przez państwo i jakimikolwiek zapowiedziami o tym, że takie ratunki będą podejmowane, a także najważniejsze w sumie to porzucić w końcu wiarę w to, że państwowymi regulacjami można rozwiązać rzeczywiste problemy.
Jeden z argumentów warty rozważenia to teza, jakoby wzmocnienie regulacji miałoby być jednym ze sposobów rozwiązania kryzysu, lub niedopuszczenia do niego. Ta doktryna pojawia się jednak przy każdym takim kryzysie. Kiedy mieliśmy do czynienia z kryzysem w 1997 w Azji, to słyszeliśmy, że problemem jest nieodpowiedzialność organów nadzoru; i że w innych państwach, państwach zachodnich ten nadzór jest dużo bardziej odpowiedzialny. Teraz, kiedy kryzys dotyka samego Zachodu, słyszymy tę samą historię. Kiedy uchwalano ustawę Sarbanesa-Oxleya w USA po skandalu
Enronu (zarąbista nazwa! HA! rezerwuję ją dla któregoś z moich pomysłów!
)również zapewniano nas, że możliwości manipulacji zostają gwałtownie zahamowane.
Nic bardziej błędnego. Pokusa nadużycia jest zjawiskiem, które wynika (lub też jest solidnie wzmacniane, bo na rynku też jakaś pokusa może się pojawić, ale wtedy każdy odpowiada swoim majątkiem) z tworzenia błędnych stosunków własnościowych, uderzania we własność prywatną, a wzmacnianie regulacji nie zmieni faktu. Jeśli ktoś gwarantuje wykupienie w przypadku bankructwa, albo solidne wsparcie finansowe państwowymi pieniędzmi, to nie pozostaje to obojętne dla zachowań inwestycyjnych, a także sposobu wyceny ryzyka na rynku. I będzie to prowadzić do wypaczeń, bez względu na to, czy podoba się to regulatorom, czy nie. Tworzenie kolejnych regulacji w tym wypadku to gaszenie pożaru benzyną. Jedynym wyjściem z tego ambarasu jest powrót do doktryny odpowiedzialności, zgodnie z którą każdy powinien odpowiadać własnym majątkiem za podejmowanie działania gospodarcze. Także te polegające na produkcji pieniądza.