Tak więc (żeby wymienić kilka z około dziesięciu):
W Nemmar działa Bractwo Piktografików, zwariowanych Tanelfów malujących "na zapas" wszędzie gdzie się zjawią. Zaproś takiego do domu: cały czas trzymasz drania na oku, rozglądasz się bacznie a kilka godzin po tym jak wyjdzie służba donosi że ściana za biblioteczną półką pokryta jest... czymś. Bohomaz, plątanina chaotycznych krech, plam i kleksów; bezsensowne to, ale na swój sposób ładne, ciekawe, szkoda takie "dzieło" zamalowywać jednostajnym kolorem. Piktograficy zostawiają malunki na stolikach i krzesłach kawiarni, w miejskich toaletach, na pościeli w domu gdzie goszczą, na nieużywanym strychu, odludnych skałach i urwiskach jeśli się tam zapuszczą (bardzo piękne malowidło tego rodzaju zostało odkryte całkiem niedawno przez załogę jakiegoś aquilońskiego statku, wielkie na setki metrów kwadratowych, jaskrawe, z morza wygląda jak eksplozja barw na jałowym wybrzeżu). W ciągu dwu tysiącletniej aktywności, Piktograficy odcisnęli się z wielką siłą w tym małym, trochę zapomnianym Hrabstwie.
Znacznie bardziej arystokratyczni i wysublimowani są członkowie ravenlockiego Towarzystwa Piknikowego, którzy łączą swoją sztukę z zamiłowaniem do wyśmienitych potraw. Dawniej każdy szanujący się szlachcic musiał zadbać by jego leśna/ polna/ nadwodna wycieczka odbywała się w asyście malarza, uwieczniającego biesiadników i zabawiającego ich krzewieniem kolorów, barwieniem drzew, jezior, nieba, jedzenia i Tanelfów. Obyczaj się rozrastał, wniknął na pałace i za progi domów: większe zabawy obywateli po prostu nie mogą się obyć bez artystów pędzla, a niektórzy szlachcice koniecznie muszą mieć swojego Towarzysza nawet przy podwieczorkach. Ich obrazy, panoramy wręcz posiłków, przetykane portretami i barwnymi impresjami (dziwnie kojarzącymi się znawcom z pracami "ludowych" Piktografików) zapełniają ściany komnat i korytarzy w całym Ravenloth. Malarzy Towarzystwa uważa się również za najlepszych powierników, szczerych przyjaciół i bezkompromisowe indywidualności. Częścią legendy rodziny panującej (i całego Księstwa) jest niezwykły epizod jaki miał miejsce setki lat temu, za panowania Sinclary Ravenloth (matki Madricka, zdobywcy Scorcese). Oto Bezurro, malarz towarzyszący Księżnej kilka dni temu na niewielkim pikniku, wdarł się późnym wieczorem do jej komnat - a była to pora czesania włosów. Z szaleństwem w oczach i na twarzy, w niegodnym stroju, bez sztalugi, płótna, palety samym pędzlem zaczął portretować Sinclarę - jego esencja była tak wielka, że nawet bezwzględni strażnicy opuścili ręce, zapatrzeni w obraz rodzący się bez farb, wprost w powietrzu. W ciągu kwadransa powstało dzieło godne artystów z Cesarskiego dworu i opowieść mówi, że Bezurro przez cały czas płakał. Nawet dekady później, na chwile przed własną egzekucją, dumny, nie powiedział Księżnej co zrodziło natchnienie i emocje tamtej nocy.
Z kolei Las Colorres w Uman noszą piętno buntowników, czy wręcz Anarchistów (Anarchistów prawdziwych - zwolenników założenia w Hrabstwie rudackiej Anarchii). Stanowią najśmielszą część artystów zgrupowanych wokół Projektu Kolorowe Uman, idei jednoczącej przeciwników absolutyzmu Żelaznego Hrabiego. To nie tylko wspaniali malarze, ale także ryzykanci, wyczynowcy najczystszej wody, ze szczególnym upodobaniem siejący kolory tam gdzie jest to Kategorycznie zabronione. Są mistrzami w błyskawicznym barwieniu wielkich powierzchni - dość przypomnieć jak zespół trzech takich szaleńców w jedną noc odmienił oblicze dumnej Tytanii, królowej umańskich twierdz (przez dysydentów zwanej "małżonką pana hrabiego"); ich magia tak mocno wnikła w granitowe mury, że dla zniszczenia różowych chmur na froncie cytadeli (i innych tego typu ozdób) trzeba by zbudować całą fortecę od nowa. Jak się zdaje, ostatnio artyści przekroczyli wszelkie granice malując setki i tysiące obrazków zmarłego dziedzica, opatrzonych prowokacyjnymi napisami. A temat syna Lauthandela jest w Uman tabu (tysiąc lat temu, ojciec świadomie posłał syna na pewną śmierć - czego teraz nie może odżałować. Jakoby). Już z samego szacunku do własnych zasad Lauthandel skazał winowajców na wygnanie - a kiedy ci arogancko dalej brylowali na salonach, tylko nacisk reszty krajów i Cesarstwa ocalił ich przed karą śmierci.
Ogólnie rzecz biorąc, umańskich Las Colorres uważa się w "Towarzystwie" za zbyt uwikłanych w politykę kraju. Cóż, każda organizacja ma swoje wady.
Można też wspomnieć o Ehi d'Azzo (ei dacco), czyli "dzieciach Azza". Są to dziedzice ideologicznej spuścizny kontrowersyjnego (nawet w Kolorze) malarza, który tysiąc lat temu usiłował wpłynąć na kształt powstających w Sol Bayrun asylumów. Toczył się wtedy spór o to, czy mimo swej choroby urodzeni pod Księżycem powinni żyć wśród żywiołowego piękna, pełnych emocji - czy też w świecie spokojnym, sennym, stonowanym, w którym nigdy nie poznają tego co (tak czy inaczej) muszą stracić. Zwolennicy pierwszej opcji (wśród nich Azzo) przegrali - w gruncie rzeczy walczyli bowiem o pełne uznanie potrzeb i wolność dla chorych; asylumy powstały przecież właśnie jako miejsca izolacji i zapomnienia. Tanelfickiego społeczeństwa nie stać było na ich zniesienie, prawie nikt nie słuchał Azza, twierdzącego że "jeśli dadzą mu wszystkie kolory do ręki, może hamować postępy trądu" (nie przebierał on, ten Tanelf w słowach). W końcu, rozwścieczony i zdesperowany najął się do pracy w asylumie jako sprzątacz. Działał krótko1, a w efekcie afery wokół jego zdemaskowania powstały nowe, zaostrzone przepisy. Azzo nie zamierzał się poddawać. Po dziesięciu latach nauki zaczął mistrzowsko malować po nocnym niebie - czyli tworzyć i puszczać sztuczne ognie. Kierownictwo w odpowiedzi zabudowało okna matowymi szybami i zachęciło pacjentów do dziennego trybu życia. Niepokorny artysta nie ugiął się nawet wtedy: ruszył prosto w Błękit, przepadł w nim na zawsze, kierując się w stronę snów jakie śnią urodzeni pod Księżycem...
Jego zwolennicy nie zdobyli się na podobny krok, jednak tu i teraz na prawdziwej ziemi robią wszystko by "wnieść trochę kolorów w bezwyrazową przestrzeń bayruńskich umieralni" (też nie zwykli się cenzurować). Ich wielokolorowa działalność to istna wojna podjazdowa, wstrząsana barwnymi eksplozjami i estetycznymi manifestacjami. Podszywając się pod krewnych ślą fałszywe listy, wybuchające w twarze pacjentów szaleństwem kolorów. Jeden człowiek-pułapka może zabarwić cały, mdły ogród - biedak nawet nie wie, że stał się narzędziem niecnych zamiarów. Ot, pewnego razu kupił wyjątkowo tani naszyjnik/ kolczyk/ nausznice, piękna robota, wspaniała okazja i tak przystrojony wkracza na teren asylumu, by chwilę później znaleźć się w epicentrum rozszalałych bryzgów szkarłatu, błękitu i soczystej zieleni. I jeszcze inaczej: d'Azzo zdobywa lotnię, szybuje wysoko nad kopuły asylumów i stamtąd zaczyna artystyczny ostrzał pociskami farbującymi. Albo podkopy, podszywanie się pod pracowników, próby przekupstwa czy nawet (przypadek ekstremalny) podanie się za chorego.
Aktywność tych agentów ma swoją ciemną stronę. Po pierwsze, większość La Colorry uważa że Klątwy w tej postaci uleczyć, cofnąć się nie da - a zadaniem łagodzenia i spowalniania trądu zajmują się już od dawna lekarze z asylumów. Nie ma potrzeby zaogniać konfliktu, a tworzenie fałszywej nadziei jest po prostu okrutne. Nawet jeśli d'Azzo nie przeraża ohyda choroby, tak jest z większością Tanelfów. Urodzeni pod księżycem NIGDY nie będą mieć normalnego życia. Druga (mniej dla Tanelfów ważna) kwestia to nieprzyjemności i kary (nieraz bardzo poważne) jakie spadają na ich instrumenty. Najczęściej chodzi o szeregową obsługę asylumów, czyli elfów księżycowych - wykorzystywanych bez żadnych nie raz skrupułów.
Rzuca się w oczy, że każda z tych "agencji" jest dość mocno uwikłana, splątana z tanelfickim światem, z życiem codziennym i wielkimi, międzypaństwowymi wydarzeniami. Ma to swoje zalety (wszechobecność), ale również potężną przywarę: w takich warunkach rozmywa się esencja agentów, którzy nadzwyczaj często tracą z oczu podstawowy cel, zmieniając się z malarzy w politycznych aktywistów, wywrotowców albo skandalistów żyjących poklaskiem. Dlatego, z inicjatywy poprzedniego Cesarza La Kolorra wykształciła rodzaj rdzenia, grupy złożonej z "asów wywiadu", doświadczonych, zaprawionych w bojach z Klątwą mistrzów, których odwagi i oddania sprawie nie kaziła żadna umbra. Nazywają się oni Blanndites, albo Blandyci, bo żyją poza powszechnymi prawami - a każdy z nich potrafi łączyć i kłaść kolory w taki sposób, by z mieszaniny barw czerwonych, prawdziwych powstało zjawisko błękitne, pod niebem niemal nie oglądane: Blannad, barwa nieokiełznanej wyobraźni.
To właśnie Blandyci są źródłem fantastycznych pogłosek o skuteczności i skali La Kolorry. W każdej chwili mogą sięgnąć do primogenowych, niewyczerpanych rezerw Jasnomagii Tanelfów: otrzymać wsparcie kohorty Cesarskich aurejonów (asassynów doskonałych), siłę płynącą wprost z Żaren Kraftowych - czystą Esencję Czarnoksiężników, a także (dzięki szerokim układom dyplomatycznym) pełną pomoc wywiadu albiońskiego oraz siatki ver'karskiej, z których każda oplata pół Kontynentu. Żyją niemal poza odległościami, jednego dnia działając na ziemiach 'Vadoru, a już następnego wieczoru - walcząc na Cesarskim Dworze; każdy ma do dyspozycji przynajmniej kilkanaście opcji pokonywania przestrzeni.
Zazwyczaj ich liczba oscyluje w okolicy pięciu dziesiątek, bynajmniej nie ze względu na brak talentu czy zdolności Tanelfów. Tutaj potrzeba czegoś jeszcze: nieugiętej wiary we własne siły i niezmożonej woli wytrwania; Blanndites spalają się i niszczą w walce z Klątwą do tego stopnia, że oni jedyni wśród wszystkich Pierworodnych starzeją się w widoczny sposób. Tworzy to bardzo ciekawy efekt, ponieważ Cesarz wysyła ich wówczas na kilka dekad wakacji, po których - jeśli chcą - mogą wracać do boju. Tak wygląda historia największych, blandyckich legend, malarzy mających za sobą nawet szesnaście podobnych cykli.
Chociaż dziesięciu blandytów wchodzi w skład stałego orszaku Cesarza, to większość z nich jest w Cesarstwach niemal nieznana. Jedynym co można spotkać, są stare podania o niezrównanych malarzach którzy porzucili tłumy wielbicieli i warsztaty, połamali pędzle i ruszyli gdzieś w świat. Nawet jeśli Blanndite zaprezentuje swoją sztukę szerzej, nikt - łącznie z doświadczonymi krytykami - nie dostrzeże w niej niczego wielkiego, wyjątkowego. Tak samo bowiem jak dania mistrzów kucharskich, których walory przekraczają zdolności zmysłowe hajotów, eudajmonów i odmieńców, kunszt na takim poziomie jest dla szarych istot absolutnie niewidoczny. Z perspektywy zwalczania Klątwy to bez znaczenia; efekty osiągane przez Piktograficznych czy Piknikowych weteranów w porównaniu z potencjałem Blannadu są jak płomień świecy zestawiony z pożogą całego kraju.
1) Niesamowitym owocem tego okresu są całkowicie unikalne portrety urodzonych pod Księżycem. Nie, nie przedstawiają przeżartych okrutnym trądem twarzy i ciał ale - oczy, jedyne co widać spod bandaży. Namalowane z tak wielkim mistrzostwem, że nawet Tanelfowie nie potrafią ich oglądać, bo w tych spojrzeniach chorzy zawierają się totalnie, ich życia, pragnienia, sny, wszystko czym byli i czym chcieli być, całe piękno jakie urzeczywistniali aż do śmierci. Której, mimo wszystko, żaden nie zdołał się wymknąć.