I AKT
W blasku jest ich pięciu; dalej wrota. Bokiem, przez pole półmroku - włosy ciężko wloką się po ziemi - aż do skraju, na chybotliwą granicę cienia. To nie złudzenie, nie gra świateł; oczy jej ciemnieją, a twarz rozciąga się w uśmiechu - stoi nad wąską szczeliną do Szarości, tuż pod nią wróg, dwóch żołnierzy podwieszonych na linii światłocienia, uzbrojonych i czujnych. Zaczyna się: warkocze chorążego wyplątują się z jej włosów i jak śliskie, czarne węże cofają daleko za plecy. Straszliwy nacisk na głowę i barki, bezwład ciała - odjęte. Zaczyna się. "Eo". To jest jej pierwszy i ostatni ruch według planu. Oczywiście, widzi szarawą plamę w cieniu pod wrotami - ale zdąży tam dotrzeć. Żołnierze z dołu jej nie przeszkodzą; zaraz zaczną umierać, atakowani przez drugi oddział jej armii. Zdąży; teraz o n i. "In", "Instracan!": lepsza pozycja. Obiega pierwszego z pięciu, Otwiera mu szyję. Drugi przed nią - Otworzyć serce - ostrze rozpryskuje się na zbroi, samymi włosami Otwiera więc głowę. Szerokie chlaśnięcie, za szerokie, nie zdąży Otworzyć wszystkich jednocześnie. Wskakuje na sklepienie i - patrzy. Obaj Rozkwitają, płatki Szkarłatnych Kwiatów lśnią i połyskują Zawieszone w powietrzu - Chylą się ku ziemi - rozpryskują, martwe, na zimnych kamieniach. Jeszcze trzech. Otworzyć. Serce. "Ararthai!"; gwałtowne szarpnięcie kiedy włosy rozpruwają pancerz i kość. Wykorzystując impet obraca się w powietrzu, opisuje łuk dookoła i - Widzi. Z wyrwy Wyrasta, Wykwita, Rośnie i Wzbiera setka Szkarłatów; Ich Płatki u Szczytu Ciemne i Jasne, W Dole Szeroko Rozbryźnięte - A u podstawy, w Otwartej piersi, Tętni i Tryska Głęboka Czerwień - A na jej Dnie Widać, Widać Barwę Prawdziwą; Najczystszy, Najpiękniejszy... Blannad. Zawieszoną w powietrzu trafiają trzy ostrza, wnikają przez włosy do ciała, rozrywają wnętrzności, wychodzą chmurą odłamków przez plecy i szyję.
Pierwsza bitwa tej nocy. Zwycięża Peiren.
I INTERLUDIUM
Zamira Thalios, chorąży Wolnego Wojska na służbie Peiren, bada pole niedawnej bitwy. Oczywiście, czyni to z cienia, starając się nie słyszeć krzyków, nie widzieć łez swojego księcia.
To był wprawny żołnierz. Wyszła mniej więcej z tego miejsca, z dobrą szybkością, używając Esesno. Jednym wyciągniętym skokiem wylądowała dwadzieścia metrów dalej, na ścianie. Dopiero w drugim ruchu mogła dotrzeć pod wrota. Dlaczego w ten sposób? Skuteczniejsze byłoby przejście górą: stosując Lektarę mogła wskoczyć na sufit, wybić się i wpaść na wrota od góry. Tak łatwiej rozciąć rygle; po co męczyć się od boku? Wygląda na to, że już wtedy zamierzała coś innego. Żaden z tych co przeżyli nic nie słyszał - ale po ściągnięciu wizjonu komnaty okazało się, że zabójczyni dwukrotnie wykrzyknęła swoje techniki. Instracanem weszła między mięso (strażników! tanelfów!, Zamira poprawia się ze złością; nawet jeśli żyjesz z krukami, nie kracz jak one!); pierwszemu rozcięła wkoło szyję, drugiego uderzyła ostrzem, a kiedy pękło - włosami przez głowę. To ją spowolniło; wiedziała że nie zdąży... otworzyć... wszystkich. Weszła na sufit żeby obejrzeć chociaż tych dwóch. Rzecz jest oczywista: w pierwszym rzucie pchnęli doświadczonego, ale wypaczonego asasyna, osłanianego przez trzech szeregowców. Oddział który z łatwością mógłby zabić bezbronnego Delkana - albo sprawdzić siłę jego wojska. Ta trójka uderzyła dokładnie gdy zabójczyni wychodziła z cienia; perfekcyjna, wręcz niewiarygodna synchronizacja. Co to miało być? Pokaz możliwości ich chorążego? Przypadek? Tak czy inaczej, żołnierze których Zamira ustawiła na tym skrzydle byli lepsi - o klasę albo dwie. Gvador i Rerin; wycięli całą trójkę nie dając się zranić. Rerin, osłaniany przez Gvadora, zabił asasynkę. Gdyby nie fakt jej wypaczenia, zapewne to oni by zginęli. Czterech wrogów mniej: tyle co połowa Wolnego Wojska... Zamira nigdy nie rzuciłaby tak wielu żołnierzy licząc się z możliwością ich śmierci.
Jeden z warkoczy Zamiry lekko się napręża; szeroko rozłożone, przeciągnięte przez cienie oplatają całą Cytadelę, trzymają żołnierzy, badają Szarość. To Naula - wysłana w głąb Cienia śladem ciężkiej woni włosów wroga - teraz wraca. Za szybko! Prawdopodobnie niczego się nie dowiedziała...
II AKT
Liczy na ciebie, liczy na ciebie, liczy, liczy, ona na ciebie: liczy! Gvador biegnie przez tłum; kilkuset tanelfów wyległo na wewnętrzny plac Cytadeli, pod wrota książęcego pałacu; wrzawa, okrzyki, szczęk broni szlachciców, blaski pochodni barwią twarze pokrzywione gniewem, przerażeniem, rozpaczą. Czy Delkan żyje? Kto, kto to uczynił, kto podniósł na niego rękę, na naszego księcia?! Ściąga uwagę, nawet w tym rozgardiaszu długie, płynne niczym smoła włosy i ciało okryte czernią – wygląd nie pozwoli mu przemknąć niezauważonym. Pod nocne, zasnute dymami niebo wzbija się wrzask. Zabójca, zabójca, tam, Tam! ucieka do bramy! Zgrzytają dobywane ostrza, wyżej na murach trzeszczą ramiona łuków, ale Gvadora przepełnia spokój – i to go przeraża. Oni i one, wszyscy tak piękni; blask oczu, wspaniałość strojów, harmonia kształtów i powab ruchów to cień zaledwie. W tych ciałach drzemią Ziarna czegoś jeszcze cudowniejszego, nieśmiertelnej Barwy która może Rozkwitnąć, Chwalebnie Zatętnić Kolorem jeśli tylko on – Gvador – na to pozwoli...
W jednej chwili odzyskuje ducha: ciemność pierzcha przed jasnością, zwycięstwo esencji: Alpada! Jednym zrywem wybija się nad wszystkich, nad zalany światłem plac i pałac, pół setki metrów ponad szczyt wieży; obraca się w powietrzu, pikuje wprost na okno. Kerum! Okręcił się w ostatniej chwili, ale zostało mu niewiele czasu; ranka na ramieniu nawet nie wzbiera krwią. Ułamek sekundy później wpada do środka, chlaszcząc powietrze włosami, licząc jedynie na szczęście – wie, że wszyscy nie żyją, został tylko wróg. Dobrze! Tamten ucieka, źle ustawiony musi się cofnąć, nabrać dystansu. Gvador uderza w posadzkę, twardą od szybkości, i czuje jak słabe kolana pod okrywą włosów – pękają – Esesno! Wyrywa się naprzód, z dłońmi przy twarzy i – niemal go sięga, ale on jest – lepszy. W ułamku chwili rozumie że dostał Gvadora, że on już umiera: momentalnie miota sobą na lewo i w górę, wysoko na ścianę poza zasięg samobójczej szarży, nad komnatę zawaloną szczątkami zbrojowni. Przed sobą ma okno. Ostatnia szansa. Gvador podrywa rękę (druga już bezwładna) w geście ataku, lecz nic się nie dzieje: wróg, skurczony w locie odwraca głowę, musi to uczynić, to jest odruch! – spogląda – ostatnie słowo Gvadora – i płaci za to życiem.
Druga bitwa tej nocy. Remis, lecz Peiren traci zbrojownię.
II INTERLUDIUM
Naula i Ferin, jej przyboczne, zdenerwowane, rozbiegają się po komnacie; Zamira wie, że łamie właśnie jedną z zasad Wojny, odsłania się bezprzykładnie i szaleńczo. Wrogi asassyn mógł przecież coś tutaj zostawić, pułapkę która zaraz ją uśmierci. Chorąży nigdy nie powinien występować przed swoją armię. Ale nie teraz, wypadki toczą się zdecydowanie za szybko, presja nieprzyjaciela wymusza...
Szybko lustruje to, co zostało ze "zbrojowni"; krzywo uśmiechnięta myśli, że tych tanelfów i śmiertelników (Delkan) nikt nie opłakuje, tutaj jest tylko ona i jej żołnierze – nie ma nawet czasu na oddanie honorów, trzeba opanować "nową sytuację taktyczną". Dwóch mapran i pięciu cieniarzy zabitych, wszystkie szpule i flakony włosów (prócz jednego) pocięte lub rozbite. Większość sprzętu przetrwała, ale najlepsze sztuki broni przepadły, wrzucone prosto do głębokiego Cienia. I właśnie dzięki temu udało się przemienić klęskę w gorzki remis: wysłana na zwiad Naula doniosła o wrzeniu pod Szarością w pobliżu zbrojowni. Zamira decydowała błyskawicznie. W obronie tego punktu postawiła na tajność, dlatego nie połączyła go z resztą korytarzy. Teraz rozstrzygnęła, że to nie prowokacja, lecz następny atak: wysłała Gvadora jedyną drogą – po ziemi, między tanelfami. Spóźnił się.
Chorąży stoi nad swoim żołnierzem. Pięćdziesiąt osiem lat ćwiczeń, zaprawy, doskonalenia jej i jego. W jednej chwili rozpoznaje – strzaskane kolana, fraszka – delikatne rozcięcie na lewym ramieniu, to nie ciemności szarzą skórę, to jad zabójczego ciosu. Ostrzega przyboczne i, przestępując Gvadora, staje nad jego wrogiem. Nieruchomieje niczym człowiek w obliczu szczerzącego kły wilka – zanim spostrzeże, że to tylko skóra, martwy drapieżnik. Patrzy z trwogą na coś, o czym dotąd zaledwie słyszała: ciało wypełnione cieniem, nie zwykła, wątła pierś, słabe ręce – ale sploty mocnych mięśni i twardych ścięgien: pełne wewnętrzne zaklęcie. Trecer, absolutna elita. Cios który go zniszczył wniknął przez oczy, sięgnął piersi, brzucha i lędźwi. Takie rany zadaje się tylko włosami, ale Gvador był zwykłym, dobrym lecz zwykłym falangerem, żeby dokonać czegoś podobnego musiałby osiągnąć szybkość porównywalną, nie – większą niż trecer! Jak?! Ferin i Naula stają obok i Zamira blednie, z gniewu i wstydu. To boli bardziej niż utrata zbrojowni; czyż dowodca nie powinien wiedzieć o swoich żołnierzach wszystkiego? Gvador musiał wypracować jakąś nadzwyczajną technikę, a ona... Porażka, porażka.
Lepkie, wstrętne myśli wypełniają głowę – Allarick składa raport (Zamira nakazała przejście na prostacką myślomowę; biorąc pod uwagę skuteczność wroga, korytarze w Cieniu są najpewniej na podczuciu). Dostrzeżenie Gvadora wywołało wśród Peirenów potężne wzburzenie – które bynajmniej nie opada; chaos zdaje się przybierać na sile...
III AKT
W oczach swoich żołnierzy Zamira jest zimnym, niebiesko białym ogniem, jedyną jasnością na czarnych bezmiarach. Nad ich głowami, nad głowami Wolnego Wojska huczą głosy, płoną światła, korytarzami niosą się echa pośpiesznych kroków – żyją i pragną tanelfowie. Tutaj, w cieniach, króluje ciepła i sucha cisza. Ta ponura kraina nie ma innego władcy, jednak teraz – na krótko – ich dowódczyni zdołała to zmienić. W żarze szlachetnej esencji narzuciła cieniom swoją wolę, szeroko rozlała włosy i zestaliła je w coś nowego: czarnolśniące ściany, mury labiryntu który nie zaistniał nigdy pod żadnym Słońcem, zespolone z Cytadelą tak jak góra złączona jest ze swoim odbiciem w szklanej tafli jeziora. Każda istota usiłująca przedrzeć się Szarością do pałacu, każda która spróbuje przejść przez cień w jego obrębie – znajdzie się i polegnie tutaj, na bitewnym polu które wytyczyła. Jeśli żołnierze Zamiry przeżyją, inaczej będą patrzeć na chorążego w którym nagle odkryli Książęcą charyzmę... Teraz jednak, zdyscyplinowani i bezmyślni, okryci taktycznymi pancerzami i jej włosami – czekają.
Rerin! Eo, Eo, zakręt, Eo, zakręt, Eo; wnika w ścianę, włosy Zamiry zalewają twarz, jej zapach; "Blanye, zwyciężysz, zwyciężysz"; Teraz! moment za wcześnie, wróg: dwa ostrza przecinają przestrzeń, Rerin wpada w przeciwległą ścianę; Spóźniłeś się! Czekaj! Wysyłam Roula i Gentę! "Nie!" tyłem, wyrywa się ze ściany w kłębie włosów, tamten – ona – czeka przy ziemi; nabrać odległości, Trod! cios, cios, unik, uderza, przez zastawę, nawała ciosów: zmuszona do cofnięcia, potyka się o włos – Rerin oburącz, rozpruwa jej pierś – jest Roul, Genta – zostawia ostrze w brzuchu; Jeden, nadchodzi! Roul wpada w podłogę, Genta w ścianę, Rerin – plecy, rana na plecach – w ścianę: wypadają z trzech stron, Rerin ostatni, Genta, Roul w obronie, tamten szybki jak śmierć, Rerin: Ior! technika złamana, pancerz i prawy bok otwarty, pada; cień wlewa się w ranę – dotyk Zamiry, "Wygrasz, żyjesz, walcz, walcz"; Rerin wstaje, Roul leży, Genta pada, jeden, nie – dwóch wrogów, idą na niego: unik, słowo!, pancerz rozciąga prawe ramię, opór, trafienie! Rerin wpada głową w ścianę, reszta ciała przygwożdżona przez wroga, "Koniec"; oddycha – włosy Zamiry wysuwają się naprzód, ogarniają go, czerń totalna, z nim Legad, Marsil i Kiara – skończyli tamtych dwóch – i jeszcze Genta; "Roul?" Martwy. Wszyscy! Linia Lamiraz, tutaj! Prosto przez Zamirę, w jej objęciach – kilka taktów serca, pięciu żołnierzy Cienia czeka, pięciu, mocny oddział – wypadają ze ścian, dwóch wrogów naprzeciw i jeszcze dwóch za nimi. Żwir i włosy, nie napierać, dwaj padają, dwaj uciekają. Ściany zalewają Wolne Wojsko. Rerin, żywy, traci świadomość, odpływa w niepamięć – ale nawet teraz widzi, wypalony pod powiekami jej blado-niebieski płomień.
Trzecia bitwa: w szeregu starć Peiren traci trzech żołnierzy, zabija pięciu. Zwycięstwo Peiren.
III INTERLUDIUM
Zamira ciężko wzdychając opiera się o drzwi. Cicha melodia zegarów obwieszczających trzecią po północy godzinę niknie w rozgwarze pięciu setek głosów. Jest zmęczona, lecz jeśli podjęła właściwe wybory walka zakończy się już niedługo. Zanim objęła Wolne Wojsko przez wiele lat dowodziła regularnymi, umańskimi oddziałami; zdobyte na służbie Stalowego Hetmana doświadczenie poszerzyło jej horyzonty i nawet jako chorąży w ogniu Wojny Assasynów, przed każdą bitwą zadawała sobie pytanie o jej założenia, o to co chce osiągnąć przeciwnik i do czego dąży ona. Pozornie bez sensu; oczywistym celem żołnierzy Cienia jest powstrzymywanie wrogich zabójców i uskutecznianie własnych... zamachów. Jednak nie w tym wypadku.
Choć krótka, rozmowa z żołnierzami była niezwykle wyczerpująca. Przedstawiła ogólną sytuację i zarys planu, pochwaliła i zganiła kogo trzeba. Słuchali ze znudzeniem, ospali i oderwani – jakby to nie o ich życiu decydowała – ale nieprzyjemną zmianą było coś nowego w ich oczach, jakiś wyraz osobliwego zainteresowania, czujności. Każdy chorąży zna go bardzo dobrze: w ten sposób assasyn patrzy na ofiarę. Trudność na później, mogło być gorzej. Szczęśliwie – myśli ironicznie – jeszcze nie zaczęli rozważać jej postanowień, w tym przebiegu ostatniej bitwy.
Wykrzesała pełnię swoich możliwości; ogarnięta, natchniona mocą stworzyła prawdziwą fortecę w Szarości. Powinna być absolutną panią tego miejsca, lecz gdy przyszło do walki z najwyższym trudem nadążała z przemieszczaniem żołnierzy, całkowicie niezdolna przewidzieć w którym miejscu pojawią się teraz wrogowie. I jeszcze to: dwukrotnie jej władza została złamana, nie – raczej strzepnięta: dwa razy wrogowie przeszli wprost przez jej włosy. Nawet nie poczuła; domyśliła się po skończeniu bitwy. Kolejny fakt: rosnący zamęt na dworze Delkana. Sprzeczne rozkazy, panika, desperacja, kilka prób samobójstwa; odporne zdaje się być jedynie otoczenie Księcia – najwierniejsi sojusznicy Delkana trzymają straż w jego komnatach. Tylko nadnaturalnie potężna umbra może wywołać takie efekty. Oraz mnóstwo drobnych szczegółów: liczebność wroga, jego siła połączona z osobliwą bezradnością, niezwykła synchronizacja działań.
Chorąży po drugiej stronie stołu, niepoznany, ukryty w błękitach dowódca to Czarnoksiężnik; możliwości jego magii cienia są niczym w porównaniu z umbrycznymi siłami jakie kontroluje. Najgorszy z możliwych wrogów... Nie zamierza jednak mordować Delkana, w takim wypadku Wolne Wojsko nie zdołałoby go powstrzymać. To tylko pozór: on chce zniszczyć właśnie ją, wszystkie ataki celowały i kończyły się na jej żołnierzach, przy takich możliwościach żadnej próby przebicia się do księcia.
Dlaczego? Zamira po prostu stwierdza, że nie wie – i przechodzi nad tym do porządku; myśli o poddaniu, ucieczce trzeba by szukać daleko od prawdziwej ziemi. Pod Martwym Drzewem, sztandarem Wolnego Wojska, ciągle stoi chorąży i czterech żołnierzy, Bitwa się jeszcze nie skończyła, a jej przeznaczenie, jej pragnienia sięgają poza to miejsce i tą chwilę, są rozleglejsze, będą spełnione. Zwycięży, zahartuje swoją armię, przygotuje ją na "godzinę ścinania".
W tej chwili ona, tanelfka, nie ma Czasu. Szybko, ostro wydaje rozkazy, ucisza dyskusje przybocznych; ostatnia bitwa nadchodzi.
EKSODAIOS