(Tu zaczyna się opowiadanie właściwe. Jest to powiedzmy romans+akcja+tajemnica
W tym rozwinięcie najróżniejszych motywów sołpowych. Bardzo będą nas cieszyć komentarze czy sugestie, choć jasne, że każdy ma swoje odczucia i nie wszystkim będzie podchodził nasz styl. Jest wrzucane tutaj trochę w tajemnicy, jako beta-czytaczom, zanim, pewnie nie wcześniej niż za miesiąc-dwa, zaczniemy wrzucać na naszego bloga z opowiadaniami
)*
Poranne słońce oświetlało złociście białe, gładkie mury kompleksu asylumów, odbijając się w wielkich taflach okien z grubego, matowego szkła, izolującego wnętrza od temperatury panującej na zewnątrz. Ogromny, teraz zupełnie blady, księżyc wisiał na nieboskłonie, naprzeciw słońca, które powoli zmieniało barwę, zaczynając wstawać coraz wyżej. Na wewnętrznym dziedzińcu jednego z budynków mieściła się, wypielęgnowana, zielona oaza obsadzona drzewami, kwiatami, krzewami. Labirynt sumiennie przyciętych roślin, prowadzących do maleńkich altanek, oraz białych fontann ze złotymi kolumienkami. Magiczna harfa wygrywała powoli, wciąż te same nuty.
Cyan westchnął ciężko, prostując plecy i mocniej naciągając na głowę kaptur koszuli roboczej z białego, cieniutkiego materiału. Miał też spodnie do kompletu oraz duże gogle o czarnych szkłach, które umożliwiały mu w miarę normalne widzenie. Jako elf księżycowy, miał oczy nie przystosowane do radzenia sobie ze światłem dziennym. Było tak gorąco, że każdy kwiat czy inną roślinę trzeba było podlewać specjalnym urządzeniem, wsuwając rurkę pomiędzy korzonki i wstrzykując tam odpowiednią porcję wody. Cyan był dopiero w połowie klombu, a upał już wydawał się mu nieznośny. Czuł przemożną ochotę na choć krótki odpoczynek w cieniu, ze swoją wierną fajką.
Nim jednak wymyślił gdzie się zaszyć, dostrzegł Sadiqa, swojego bezpośredniego przełożonego. Pospiesznie schylił się, udając, że wraca do pracy. Liczył, że może jego skurczona postać umknie jasnozielonym oczom mężczyzny, który był tej samej rasy co on. Sadiq otrzymał pozycję kierowniczą tego samego dnia, którego Cyan rozpoczął pracę w asylumie i był bardzo przejęty swoją rolą. Wszyscy podwładni unikali go jak słońca, bo próbował potwierdzić swoją wyższą pozycję, przerywając im wykonywane zadania, na rzecz innych, przez co zupełnie dezorganizował im pracę. Niestety kroki ucichły dokładnie przy Cyanie i rozbrzmiał mu nad głową nieco krzykliwy głos.
- Cyan, musisz coś dla mnie zrobić.
Mężczyzna wymusił uśmiech na twarz i znów się wyprostował, spoglądając na Sadiqa pytająco. Ten miał na sobie, mimo gorąca, tanelfickie ubranie w szarym kolorze, w stylu najnowszej mody z Sol, tanelfickiej stolicy Sol-Bayrun. Na oczach zaś miał maleńkie okulary, z czarnymi szkłami. Wydawało mu się zapewne, że wygląda szykownie.
- Idź napełnić sadzawkę numer pięć – powiedział dość ostro. Cyan nawet nie pytał czy może najpierw skończyć aktualną pracę, bo z dwojga złego, wolał nawadnianie oczek wodnych, niż każdego kwiatka z osobna.
- To ta z całującą się parką? - rzucił, z niejaką satysfakcją, widząc liczne strużki potu na twarzy przełożonego. Sadiq zmarszczył brwi.
- Po dwóch tygodniach powinieneś je pamiętać numerycznie. Poza tym to nie „parka”, tylko ilustracja legendy o Lucii i Valdo – powiedział wzniośle.
Cyan skinął głową nieco sztywno.
- Zapamiętam. To idę do tej sadzawki... - stwierdził. Już wstał, kierując się w stronę w którą miał się udać, gdy Sadiq zatrzymał go ruchem dłoni.
- Dlaczego masz plakietkę po lewej stronie?
Cyan spojrzał na niego zszokowany, dopiero po chwili zerkając na przód swojego ubrania.
- Ciągle mi zawadza... - odparł.
- Przełóż ją – stwierdził Sadiq autorytatywnie.
- Jestem praworęczny. Przeszkadza mi ciągle.
- Tak jest w regulaminie – powiedział Sadiq niezłomnie i Cyan wiedział, że z tym argumentem nie wygra. Nieco zirytowany, przyczepił plakietkę ze swoim imieniem po właściwej stronie.
- Coś jeszcze? - rzucił nieco cierpko.
- Nie, udaj się do sadzawki – mruknął Sadiq, poluzowawszy kołnierzyk i kontynuując wędrówkę ogrodem.
Cyan prychnął, po czym powlókł się zadaszoną alejką pergol, obsadzonych winoroślą. Nie mógł się doczekać zachodu słońca. Będzie mógł zrzucić tą nieszczęsną szatę, która tylko krępowała ruchy przy pracy.
Przechodząc korytarzem zakrytym od góry drzewami, zobaczył na jednej z ławek tanelfa z obsługi. Nie widział jednak jego twarzy, bo miał ją schowaną w dłoniach. Miał okazję tylko zaobserwować jego fantazyjną fryzurę, zaplecioną w imponujący, brązowy kokon na tyle głowy. Minął go szybko, widząc, że wygląda jak ktoś kto nie życzy sobie być zaczepiany. Wprost z zacienionego korytarzyka, wszedł na maleńki placyk z sadzawką, otoczoną kilkoma, schowanymi w cieniu ławeczkami. Cyan już się zorientował, że park był zaprojektowany tak, by chorzy mieli maksimum prywatności. Wiedział, że ci, z którymi on sam się stykał, byli we względnie dobrej sytuacji. Asylumy były podzielone według stopnia zaawansowania choroby, a budynek do którego przydzielono jego, gościł tanelfów w początkowym stadium księżycowej przypadłości. Mimo to jednak, większość czasu spędzali w swoich pokojach i Cyan ze zgrozą zauważył, że wszyscy, bez wyjątku, nawet w nich jedli.
Westchnął ciężko, dochodząc od razu do kranu, sprytnie ukrytego między krzewami. Podłączył do niego węża, którego zabrał po drodze ze schowka. Odwrócił się w stronę sadzawki i aż na chwilę przystanął, na widok postaci siedzącej w cieniu. Chory miał na sobie jasne ubranie z miękkiego, cienkiego materiału. Całe ciało było jednak pokryte czystym, białym bandażem. Na głowie miał zaś, równie jasny, turban, misternie zapleciony i ukrywający włosy. Był dość wysoki, ale jego sylwetka nie wydawała się zbyt masywna.
Cyan spuścił wzrok, zakładając, że mężczyzna woli go zignorować, jak każdy inny pacjent. Ustawił więc wąż w odpowiedniej pozycji, włączył kran, po czym zaczął, dla pozoru, wyrównywać doniczki z kwiatami, ustawione na rzeźbionym stojaku. Niestety, jedno z ustawień wykonał zbyt nonszalancko i poczuł jak stojak zaczyna upadać. Jednak zanim się obejrzał, spod turbanu pacjenta, wysunęło się zwarte pasmo czarnych włosów i oplotło stojak, utrzymując go w pionie. Kiedy się ustabilizował, włosy powoli wsunęły się z powrotem pod turban, niczym zwierzę. Cyan obejrzał się zaskoczony. Magia włosów była mu znana, ale nie spodziewał się by ktoś ciężko chory, mógł się nią posługiwać.
- Dzięki – mruknął, spoglądając na postać z uwagą.
Mężczyzna poniósł na niego powoli wzrok intensywnie zielonych oczu i wpatrzył w niego jakby nie wiedział co powiedzieć.
Cyan zapatrzył się w dziwnie pociągające oczy, widoczne słabo spod bandaży. Nie było widać ani brwi, ani nasady nosa między oczami. Tylko oczy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że pacjenci nie patrzyli nikomu w oczy, raczej unikali tego, spuszczając wzrok. Przełknął ślinę, czując niepomierną potrzebę rozmowy z nim.
- Co za kocia muzyka, nie? - rzucił, mając na myśli smętne brzdąkanie harfy. Mężczyzna obejrzał się nieco w bok, potem znów na niego.
- Trochę... - powiedział ciepłym, niskim głosem, który przyprawił Cyana o ciarki na plecach. Tanelfom nie sposób było się oprzeć. Widocznie nawet kiedy byli cali zabandażowani.
Mężczyzna spojrzał na niego niepewnie, nie wiedząc czy powiedział coś nie tak. Cyan gapił się na niego zza gogli i kaptura, z przerażeniem czując, że zwykle niezawodne 'gadane', tym razem zawodzi. Pozbierał się jednak, zbliżając się nieco i zdejmując niewyjściową ochronę przed słońcem, gdy wszedł w cień. Miał przystojną twarz, o klasycznych rysach swojej rasy. Na małych uszach, srebrne zausznice w kształcie smoczych skrzydeł, a stalowoszare włosy były zgolone po bokach, tworząc coś na kształt krótkiego irokeza.
- Też jesteś nowy? - spytał rezolutnie. Spod bandaża usłyszał jakieś niewyraźne, ciche mruknięcie.
- Nie – powiedział tanelf, wstając szybko.
Cyan rozchylił wargi, ukazując ładne, choć dziwnie zaokrąglone, białe zęby.
- Przeszkadzam tu? - rzucił, nie chcąc by mężczyzna wyszedł.
- Nie nie! - powiedział szybko pacjent.
- Ja... y... - Spojrzał znów na niego. - Muszę już iść – wyrzucił i ruszył pospiesznie, wyłożonym białymi cegiełkami, chodnikiem.
- … do zobaczenia? - rzucił za nim Cyan, aż postępując krok w jego stronę. Nie umiał tego opanować, wręcz czując narastającą ekscytację. Ale tanelf nie obrócił się już, znikając za fontanną numer trzy.
Cyan zagryzł wargę, wciąż za nim patrząc. Jednocześnie, logiczna część jego umysłu, wiedziała czemu tak reaguje, mimo że ponoć księżycowa przypadłość okropnie szpeciła... ponoć, bo nie wiedział jak wyglądają chorzy. W budynkach nie było luster, ani innych powierzchni w których można by się przejrzeć. Nawet woda była matowa dzięki magii. Dlatego jedynymi osobami, które znały prawdę byli lekarze, którzy nie ujawniali jej światu.
Wiedział z doświadczenia, ze charyzma tanelfów przebijała wszystko. Szczególnie mocno doświadczył tego podczas krótkiego romansu z przedstawicielem tej rasy. Nigdy wcześniej ani później nie czuł takiej ekscytacji, jak kiedy tamten odpowiedział na jego zaloty. Cyan poczuł się jakby złapał szczęście za nogi. Do dziś pamiętał jakie gładkie i perfekcyjne było jego ciało, miękkość włosów w dłoniach... a jego usta były takie kształtne i gorące. Aż uniósł odruchowo palce do swoich warg. Oczywiście nie był to nawet romans. Dwa dni później, dojechali do granic Sol-Bayrun i nie zobaczyli się nigdy więcej. Wspomnienie jednak było niezwykle gorąc i mocno wyryte w jego pamięci. Tanelfowie. Chodząca doskonałość. Cyan prychnął, wyłączając przepływ wody. Skoro wysyłali swoich chorych tak daleko od domu, zasada ta dotyczyła chyba tylko strony wizualnej ich życia.
*