Czas wzmocnić zastępy Dnia, a szczególnie jego flotę - tym bardziej że Noc ma swoje Drzewo Gniewu!
Od niepamiętnych czasów najwięksi wodzowie morskich ludów odchodzili po śmierci w ogień, otoczeni złotem i trupami - bywało - wiernej załogi, z mieczami na piersiach, razem ze swoimi statkami odpływali w wieczność. Szlachetny i piękny zwyczaj, tradycja z epok które nie znały jeszcze bogów, wspaniałe zwycięstwo nad chciwością i próżnymi ambicjami. Mnóstwo ludzi nawet teraz, w obecnych oświeconych wiekach wierzy, że owe płomienie nie niszczą ale unieśmiertelniają. Podobno, jeśli całopalenie zostanie dokonane tak jak być powinno, chociaż płonący statek znika pod wodą, to żaden wrak nie opada na dno: wszystko wędruje na drugą stronę świata lub nieba, prosto w Błękit gdzie umarli marynarze wracają do życia. Wieczni kapitanowie śnią swoje rozkazy, żagle chwytają wiatr fantastyczny, a dzioby statków zamiast fal łamią - horyzonty.
Po co? Po nic, albo po wszystko. Powiada się, że gdyby nie oni, żaden okręt nie wypłynąłby w morze poza widok stałego lądu - albo żaden odkrywca, zarówno na ziemi jak i wodzie, nie znalazłby nigdy za widnokręgiem niczego nowego, niczego czego nie zabrał ze sobą. Jałowy byłby wtedy świat. Prawda jest jednak inna. Wszyscy którzy odeszli w ogień i wodę, królowie i królowe Alandu, legendarni lugale Kartaldoru, venthijscy żeglarze którzy od wieków bezskutecznie usiłują przekroczyć Eksterior - oni i dziesiątki innych, rzesza kapitanów i armada okrętów, wszyscy trwają na służbie Dnia. Zwani Mythalidami, stanowią zaledwie ułamek potęgi Drzewa Gniewu jednak ich morskie mistrzostwo jest niezrównane. Po Błękicie potrafią pływać wszędzie i nigdzie, czy będą to oceany ognia, pustynie, milionowe miasta, grzywa Nocy, Fale Czasu, Czarność. Bez znaczenia, dotrą wszędzie! Kiedy naciera Drzewa Gniewu tylko Ściany Świtu mogą się ostać, nie zaprzeczę. Ale jedynie Mythalidzi potrafią dowieźć wojska Dnia w jakikolwiek punkt Błękitu, na ulice Arathy i pod sam tron Nocy pośrodku jej niezdobytych Dworów...
Dziwna sprawa z tą tradycją. Rzecz jest z pogranicza Zasad i Marzeń i łamią się tutaj pewne niewzruszone (zdawałoby się) prawa. Jakakolwiek istota która zdobędzie na morzu dość chwały, żeby odejść po śmierci we właściwy sposób - jakakolwiek istota zdobywa wtedy dla siebie (i, ewentualnie, swoich towarzyszów) rodzaj wieczności. Dotyczy to również Pierworodnych, niemal na pewno. Przykładowo, w Kraju Zmierzchów, Deokracji Solveisa, oddaje się (między innymi) cześć Aisanowi Sezbahaar, Mythalidzie - Tanelfowi który dawno temu żył i wsławił się na... Kartaldorze, po drugiej stronie świata. Niektórzy Vidowie krótko przed śmiercią odpływają w wielkie sny, a ich przyjaciele spalają ich razem z łóżkami na których (jakoby) żeglują po Innym. Wśród Ver'kar ta tradycja istnieje również, choć w dziwnym, wypaczonym kształcie. Nieliczni Pierworodni z Kre'magna wierzą że jeśli wypłyną w płomieniach na morza cieni rozlane nad niektórymi regionami Martwego Bezkresu - dostaną się w ten sposób do źródła mocy, z którego czepią niezniszczalni Ver'ashar. Tanelfowie natomiast właściwie tego zwyczaju nie znają; wiąże się to bez wątpienia z klęską Dni Ostatnich, kiedy rzesze desperatów z owej rasy znikły na wschodzie, na płonących okrętach. Zresztą, nawet jeśli to prawda i Pierworodni mogą w ten sposób uciekać Klątwie - cóż, wieczna walka po stronie Dnia przeciw Nocy niekoniecznie jest czymś wymarzonym dla tych istot które o Błękicie wiedzą więcej niż śmiertelnicy.
Irgańska pochodna (?) tego zwyczaju - ludzie bliscy śmierci rzucali się kiedyś z najwyższych gór w burzowe, trzeszczące od szir chmury. Irganie są przekonani że ich ciała nie spadały na ziemię, lecz trafiały "gdzieś indziej", może pod Inne niebo lub nawet - poza próg Ninsaldh Gauri, prosto w Obecność bogów, rodzaj mistycznego miejsca poza światami istot. Jedno z jego imion to "wieczny świt" (jeśli ktoś lubi główkować, niech to sobie zestawi z... "Seur Lodd Haid", balladą która opiewa Złotego Admirała).