Autor Wątek: Wojna-o-Dzień: Dzień  (Przeczytany 253 razy)

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Wojna-o-Dzień: Dzień
« dnia: Grudzień 12, 2008, 06:45:13 pm »
Swai-Arkden, "Samoarmia", zwana też Zaginionym Zastępem albo Legionem Zenitu. Rozsławione w Istnieniu wojsko tak przepojone wiarą we własne siły, że gotowe walczyć z każdym wrogiem. Jego wodzem była Nan Leda, Czerwona Smoczyca, szegenka opancerzona Smoczą skórą która zrosła się z jej istotą, zmieniając ją w lovokę; Heroldem – Horga, alfdaung czyli podmorski albatros. Samoarmia toczyła liczne boje w Czerwieni i Błękicie; w końcu zaciągnęła się na służbę Dnia i wraz z jego wojskami, zawsze w pierwszym szeregu, doprowadziła do oblężenia Bram Antymaterii. Jeśli Noc chciała przetrwać musiała użyć podstępu: wymknęła się do Nieskończonych Królestw w taki sposób, że wieść o tym dotarła do wojsk Dnia. Większość pozostała na stanowiskach wietrząc pułapkę; jedynie Samoarmia wyruszyła w pościg. A Noc zawiodła ją w obręb granic Udan-Adan z których tylko ona potrafi wyjść... Inni twierdzą, że Samoarmia powstała dopiero po epizodzie ucieczki Nocy. Przeważająca część dowódców nie chciała jej ścigać, lecz najśmielsi z wojowników samorzutnie zgromadzili się pod wodzą dwojga sprzymierzeńców Słońca, Nan Ledy oraz Horga, i ruszyli w śladem Nocy prosto ku swej zgubie.

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Wojna-o-Dzień: Dzień
« Odpowiedź #1 dnia: Grudzień 12, 2008, 06:46:08 pm »
Szwadrony Zmierzchu, Synowie i Córki Zmierzchu. Najdzielniejsi z dzielnych – jak sami o sobie mówią; strażnicy straconej placówki, stanowiska niemożliwego do utrzymania, wschodniej rubieży Pól Przemian przed pałacami Nocy. Gdy ginie ostatni z nich, na świecie gaśnie ostatni blask zmierzchu – który odrodzi się wraz z nimi na skraju nowego zachodu Słońca. Mówią o sobie, że nie istnieje wróg zdolny ich przerazić. Walczą okryci jedynie smugami poszarpanych płomieni, które przypominają krwisto-ciemne płaszcze, lub całkiem nago; bronią większości są własne ciała, niektórzy zabijają długimi włóczniami skutymi z pojedynczych promieni Słonecznych. Dumni i pyszni poza wszelkie granice, gardzą resztą Istnienia, za najdzielniejszych spośród siebie uważając tych co zginęli najwielokrotniejszą śmiercią. Niektóre z imion: Turblan, Ifir, Archia, Rua, Rior, Nahd, Eim, Yr; są to cząstki nazw miejsc o które walczą. Nie jest istotne, czy są to imiona wielkich krain czy zapomnianego lasu – o uznaniu decydują tylko czyny.
Wśród Szwadronów żyje opowieść o Nitlahclan, Zhańbionych, lub Anfedd Ehiv, Dzieciach Strachu – wojownikach Zmierzchu którzy dzięki ciężarowi swych imion mogli stawić czoła najwspanialszym wrogom lecz wybrali ucieczkę i znikli na dziewiątej stronie świata – stąd wzięły się regiony gdzie pałace Nocy są wieczne.
Nie ma jednak wśród Dzieci Zmierzchu takiego co opowiedziałby tą historię w całości. Na początku jeden jedyny Rycerz Zmierzchu, którego imię obejmowało Istnienie – gdy Mowa Smoków zaczęła ulegać Zapomnieniu – walczył z Czasem; przegrał, lecz zdążył przebić się własnym mieczem – jego śmierć dała życie Dzieciom Zmierzchu. Każdy z nich miał-ma pewne imię, tak małą iskierkę dawnej pożogi że większość została przez Czas ominięta - to ci, którzy nazywają się Synami i Córkami Zmierzchu. Byli jednak nieliczni, inni, na podobieństwo płomieni lub wielkich ogni; ci właśnie, ścigani przez niepokonanego wroga lecz nie złamani, uciekli pod osłonę głębokiej tajemnicy gdzieś na krańce Błękitu i trwają tam w koronie wojny, w oczekiwaniu na Czas Czasu...
« Ostatnia zmiana: Styczeń 05, 2009, 04:45:36 pm wysłana przez Bollomaster »

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Wojna-o-Dzień: Dzień
« Odpowiedź #2 dnia: Grudzień 12, 2008, 06:47:55 pm »
Shilliden, “Tysiąc Pozdrowień”, jeden z rodzajów Ptaków Pragnień lecących do Słońca; taki Ptak rodzi się zawsze gdy śmiertelnik raduje się dla Słońca – oznacza to wszystko o czym tylko pomyślisz gdy to przeczytałeś. Ci którzy patrzą Czerwienią rozpoznają je po złotych oczach i po ugięciu Słonecznych promieni gdy te nad nimi przelatują. Rzesze Shilliden padają ofiarą strzał Mornholta, liczne giną w szponach Sorsegain; tak mało dociera do celu...

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Wojna-o-Dzień: Dzień
« Odpowiedź #3 dnia: Styczeń 05, 2009, 04:56:53 pm »
Awha Ahaim, Wielomówcy; dziwny lud z nieznanej krainy. Mają ciała pseudoludzkie, zdeformowane, rozrośnięte - bywają tacy z wieloma kończynami, karki innych dźwigają kilka głów, dłonie obrastają pęki palców; torsy i plecy zamienione miejscami... Najosobliwsze są jednak ich twarze, których mogą mieć nawet kilkadziesiąt rozpełzłych po wszystkich częściach ciała - rysy mają najróżniejsze; ludzkie, elfie, krasnoludzkie przemieszane z bezwłosymi twarzami zwierząt i innych, zapewne błękitowych stworów. Dla niezaznajomionego obserwatora stanowią one jednak dziki gąszcz, plątaninę uragającą wszelkiemu rozsądkowi.
Nawet wprawny badim, który zdoła dotrzeć do Akaruny i odnaleźć Ahaimów będzie miał wielki kłopot żeby ich zrozumieć. Gdy mówią, można to odgadnąć pozornie tylko po ruchu wszystkich ich ust - nie słychać jednak żadnego dźwięku. W rzeczywistości wszystkie gadają jednocześnie, tyle że słów nie uchwyci gliniane ucho (nie wspominając o zrozumieniu języka). Jeśli przebywać wśród nich dłużej, w ciszę wkrada się nieustanne brzęczenie jakby rojowiska much; to poszum mowy Ahaimów i wielu słuchających już nigdy się od niego nie uwolniło. Nawet jeśli umie się wyodrębnić słowa, zrozumieć treść - porozumienie jest raczej niemożliwe. Awha Ahaim nie rozmawiają, ale właśnie mówią; każdy prowadzi coś w rodzaju monologu - jest to niekończący się ciąg historii i opowieści. Ich językiem jest archaiczna odmiana gederionu; niektóre zdają się ciągnąć w nieskończoność, inne trwają bardzo krótko. Zawsze jednak stanowią zamkniętą całość.
Awha Ahaim pojawili się w Akarunie niedługo przed pierwszą bitwą w której Nocą dowodził Kerguard; odtąd, chyba po każdym jego pojawieniu przybywają kolejni - jeśli ich liczba spada, szybko zjawiają się kolejni którzy ją wyrównują. W najdalszych mythalach Akaruny ich liczba jest nieprzeliczona, czyli wynosi ponad horę.
Niektórzy badim i widowie (nie Vidowie!) twierdzą, że Awha Ahaim przbywają z Zaćmienia, legendarnej enklawy Pierworodnych. Według tych mythaloznawców są oni tworem Maazów, ich ucieleśnioną skrytowiedzą - wysłaną w pościg za inną cząstką ich wiedzy, która zdołała się wymknąć swym mistrzom - lub została skradziona. Tym w rzeczywistości byłby Kerguard. 
« Ostatnia zmiana: Styczeń 05, 2009, 05:29:54 pm wysłana przez Bollomaster »

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Wojna-o-Dzień: Dzień
« Odpowiedź #4 dnia: Październik 29, 2010, 11:39:08 pm »
Czas wzmocnić zastępy Dnia, a szczególnie jego flotę - tym bardziej że Noc ma swoje Drzewo Gniewu!

Od niepamiętnych czasów najwięksi wodzowie morskich ludów odchodzili po śmierci w ogień, otoczeni złotem i trupami - bywało - wiernej załogi, z mieczami na piersiach, razem ze swoimi statkami odpływali w wieczność. Szlachetny i piękny zwyczaj, tradycja z epok które nie znały jeszcze bogów, wspaniałe zwycięstwo nad chciwością i próżnymi ambicjami. Mnóstwo ludzi nawet teraz, w obecnych oświeconych wiekach wierzy, że owe płomienie nie niszczą ale unieśmiertelniają. Podobno, jeśli całopalenie zostanie dokonane tak jak być powinno, chociaż płonący statek znika pod wodą, to żaden wrak nie opada na dno: wszystko wędruje na drugą stronę świata lub nieba, prosto w Błękit gdzie umarli marynarze wracają do życia. Wieczni kapitanowie śnią swoje rozkazy, żagle chwytają wiatr fantastyczny, a dzioby statków zamiast fal łamią - horyzonty.
Po co? Po nic, albo po wszystko. Powiada się, że gdyby nie oni, żaden okręt nie wypłynąłby w morze poza widok stałego lądu - albo żaden odkrywca, zarówno na ziemi jak i wodzie, nie znalazłby nigdy za widnokręgiem niczego nowego, niczego czego nie zabrał ze sobą. Jałowy byłby wtedy świat. Prawda jest jednak inna. Wszyscy którzy odeszli w ogień i wodę, królowie i królowe Alandu, legendarni lugale Kartaldoru, venthijscy żeglarze którzy od wieków bezskutecznie usiłują przekroczyć Eksterior - oni i dziesiątki innych, rzesza kapitanów i armada okrętów, wszyscy trwają na służbie Dnia. Zwani Mythalidami, stanowią zaledwie ułamek potęgi Drzewa Gniewu jednak ich morskie mistrzostwo jest niezrównane. Po Błękicie potrafią pływać wszędzie i nigdzie, czy będą to oceany ognia, pustynie, milionowe miasta, grzywa Nocy, Fale Czasu, Czarność. Bez znaczenia, dotrą wszędzie! Kiedy naciera Drzewa Gniewu tylko Ściany Świtu mogą się ostać, nie zaprzeczę. Ale jedynie Mythalidzi potrafią dowieźć wojska Dnia w jakikolwiek punkt Błękitu, na ulice Arathy i pod sam tron Nocy pośrodku jej niezdobytych Dworów...

Dziwna sprawa z tą tradycją. Rzecz jest z pogranicza Zasad i Marzeń i łamią się tutaj pewne niewzruszone (zdawałoby się) prawa. Jakakolwiek istota która zdobędzie na morzu dość chwały, żeby odejść po śmierci we właściwy sposób - jakakolwiek istota zdobywa wtedy dla siebie (i, ewentualnie, swoich towarzyszów) rodzaj wieczności. Dotyczy to również Pierworodnych, niemal na pewno. Przykładowo, w Kraju Zmierzchów, Deokracji Solveisa, oddaje się (między innymi) cześć Aisanowi Sezbahaar, Mythalidzie - Tanelfowi który dawno temu żył i wsławił się na... Kartaldorze, po drugiej stronie świata. Niektórzy Vidowie krótko przed śmiercią odpływają w wielkie sny, a ich przyjaciele spalają ich razem z łóżkami na których (jakoby) żeglują po Innym. Wśród Ver'kar ta tradycja istnieje również, choć w dziwnym, wypaczonym kształcie. Nieliczni Pierworodni z Kre'magna wierzą że jeśli wypłyną w płomieniach na morza cieni rozlane nad niektórymi regionami Martwego Bezkresu - dostaną się w ten sposób do źródła mocy, z którego czepią niezniszczalni Ver'ashar. Tanelfowie natomiast właściwie tego zwyczaju nie znają; wiąże się to bez wątpienia z klęską Dni Ostatnich, kiedy rzesze desperatów z owej rasy znikły na wschodzie, na płonących okrętach. Zresztą, nawet jeśli to prawda i Pierworodni mogą w ten sposób uciekać Klątwie - cóż, wieczna walka po stronie Dnia przeciw Nocy niekoniecznie jest czymś wymarzonym dla tych istot które o Błękicie wiedzą więcej niż śmiertelnicy.

Irgańska pochodna (?) tego zwyczaju - ludzie bliscy śmierci rzucali się kiedyś z najwyższych gór w burzowe, trzeszczące od szir chmury. Irganie są przekonani że ich ciała nie spadały na ziemię, lecz trafiały "gdzieś indziej", może pod Inne niebo lub nawet - poza próg Ninsaldh Gauri, prosto w Obecność bogów, rodzaj mistycznego miejsca poza światami istot. Jedno z jego imion to "wieczny świt" (jeśli ktoś lubi główkować, niech to sobie zestawi z... "Seur Lodd Haid", balladą która opiewa Złotego Admirała).
« Ostatnia zmiana: Listopad 01, 2010, 01:31:06 pm wysłana przez Bollomaster »

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Wojna-o-Dzień: Dzień. Spleen
« Odpowiedź #5 dnia: Grudzień 15, 2010, 06:29:32 am »
Posłuchajcie tego! Leciało sobie wśród standardowego badziewia na RMFie, w pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi, ale głos tej kobiety plus sam tekst - to jest wspaniałe, takie słowa, myśli raczej, idealnie pasują do Wida, wasala Dnia, albo jakiegoś innego sojusznika Słońca... Genialne.

http://www.youtube.com/watch?v=-FysG72APrs (Manaam, Krakowski spleen)

EDYCJA: miłość objawiająca się nie jako romantyczne sraty-pierdaty, nurzanie się słonecznym w blasku, platoniczne uczucie, kult niemal religijny i inne takie - ale podstawowa, fundamentalna potrzeba czyjejś obecności, bez której nie ma życia, życia w sensie aktywnej siły.
« Ostatnia zmiana: Grudzień 15, 2010, 08:36:04 am wysłana przez Bollomaster »

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Wojna-o-Dzień: Dzień
« Odpowiedź #6 dnia: Marzec 06, 2011, 12:08:55 pm »
Długi fragment z "Duże, małe" Johna Crowleya. Przedzieram się przez to jak przez las, ale ten fragment jest naprawdę dobry i bardzo SOŁPowy:

"Lilac, w innym miejscu, ujrzała zachód słońca.
– Zachwycające! – powiedziała pani Underhill. – I przerażające. Czy twoje serce nie bije żywiej na ten widok?
– Ale to wszystko jest zrobione z chmur – zauważyła Lilac.
– Cicho! Sza, kochanie! – przestrzegła ją pani Underhill. – Możesz zranić czyjeś uczucia.
Należałoby raczej powiedzieć „zrobione z zachodu słońca”: tysiąc prążkowanych namiotów wojennych, spowitych dymami z pomarańczowych ognisk i tak samo  prążkowanych, falujących proporców w kolorach zachodzącego słońca; ciemna linia bojowa  piechoty lub konnicy, a może obu, którą podkreślał srebrzysty błysk broni; jasne płaszcze  kapitanów i ciemnoszare strzelców, ustawionych w szeregu pod ich rozkazami naprzeciw czerwieniejących barykad. A może była to ogromna flotylla  galeonów, uzbrojonych i gotowych do żeglugi?
– Tysiąc lat – powiedziała ponuro pani Underhill. – Klęski, odwroty, działania na tyłach. Ale nadszedł już kres. Wkrótce... – Trzymała guzowatą laskę pod pachą jak dowódca buławę, wysoko zadarła podbródek. – Widzisz? – zapytała. – Tam! Czy nie jest odważny?
Postać, dźwigająca na swych barkach broń i obciążona olbrzymią odpowiedzialnością,  spacerowała po rufie statku albo dokonywała obchodu posterunków. Wiatr rozwiewał białe bokobrody mężczyzny, długie niemal do stóp. Generalissimus w całej okazałości. W jednej dłoni dzierżył buławę i właśnie w tym momencie  światło zachodzącego słońca padło pod innym kątem, a koniec buławy zapłonął. Dowódca wskazał buławą w kierunku miejsca, gdzie powinny znajdować się zapłony w armatach, jeżeli były to armaty, ale po chwili zmienił zdanie. Opuścił buławę, jej blask zgasł. Zza szerokiego paska wyjął mapę, rozłożył ją i przez jakiś czas studiował z bliska jak krótkowidz, następnie złożył z powrotem, schował na miejsce i ciężkim krokiem ponownie ruszył na obchód.
– Kości zostały rzucone – stwierdziła pani Underhill. – Nie ma odwrotu. Cierpliwość się  wyczerpała.
– Przepraszam, że przerwę – wtrąciła bocianica głosem zdyszanym z wysiłku – ale to dla  mnie za duża wysokość.
– Przepraszam – powiedziała pani Underhill. – Zadanie wykonane.
– Bociany – zauważył zasapany ptak – mają zwyczaj przysiadać co jedną milę, mniej więcej.
– Tylko nie siadaj – ostrzegła Lilac. – Od razu w tym zatoniesz.
– Zatem na dół – rozkazała pani Underhill.
Ptak przestał bić powietrze krótkimi skrzydłami i z westchnieniem ulgi rozpoczął opadanie. Generalissimus, trzymając ręce na burcie statku lub na zwieńczonym hurdycjami murze fortecy, sokolim okiem wpatrywał się w dal, ale nie dostrzegł pani Underhill, która zasalutowała mu elegancko, gdy mijały go w locie.
– No cóż – powiedziała stara kobieta – jest tak odważny jak tamci. To był wspaniały pokaz.
– To oszustwo – zauważyła Lilac."

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Wojna-o-Dzień: Dzień
« Odpowiedź #7 dnia: Styczeń 17, 2013, 11:50:15 am »
"W kuchni o tej porze babka robiła mi na prymusie kolację, a ja musiałem rozbierać się i myć. Prymus huczał, ja stałem w miednicy i udawałem, że myję brzuch i nogi. Ale uwaga moja zaprzątnięta była tym, co się działo za oknem: rozpoczynało się tam codzienne, straszne widowisko. Wielkie, rozżarzone słońce opadało powoli, czerwieniejąc, i zbliżało się do płaskiej ziemi i czarnego lasu na widnokręgu. Słońce zanurzało się w chmurach, spalało się - świat tracił kolory, gasł. Potem słońce ukazywało się jeszcze poniżej chmur, ale było już bardzo cienkie, stopione, przeźroczyste. Teraz zapalały się jeszcze na chwilę drzewa, dachy, okna domów i wysokie, żelazne sztachety. Zaczynał się koniec świata. Słońce zbliżało się do czarnego lasu oddzielającego ziemię od nieba i ciemność zaczynała je zjadać powoli, kawałek po kawałku. Słońce nikło, ze świata zostawały tylko czarne zgliszcza. Był to już koniec - ogarniał mnie straszny żal, potem bezsilna rozpacz, zaczynałem płakać. Ale nikt mnie nie rozumiał, dostawałem w skórę."

Kornel Filipowicz, Jutro także będzie dzień

...tak Wida mógłby wspominać swoje dzieciństwo