1.–4.VIII
No tak. Opracowany przeze mnie plan zamachu był TEORETYCZNIE bez zarzutu, ale popełniłam jeden błąd. Przeceniłam zdolności bojowe drużyny. Dzień spędziliśmy na przygotowaniach. Karczmarz dostarczył nam potrzebny ekwipunek. Trochę komplikacji wynikło skutkiem „kaprysu” Victora. Uznał, że „szlachetnie” (?) będzie ocalić z miasta tą małą, szarooką dziewczynkę i jej opiekunkę, krawcową. Problem w tym, że opuszczenie Sheddath było niemożliwe. Poradziłam Victorowi żeby wykorzystał cenną informację – nieobecność części oddziałów rycerzy Solweisa w forcie Wedan kiedy ten został zniszczony. Mimo, ze przekazał karczmarzowi tę wiadomość, nie wytargował bezpieczeństwa tego dzieciaka. Zyskał za to coś innego. Na poczet naszej dobrej woli, Tyat dostarczy nam za 12 dni listę sojuszników Victora... na planie materialnym. Nieźle. Tymczasem w południe tanelf udał się do wieży, żeby zająć stanowisko w tajnym przejściu. Nie zrezygnował z szabli, nawet na rzecz koncerza. Kiedy opuszczał karczmę, atmosfera nie była zbyt wesoła. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że jego zadanie jest o wiele łatwiejsze od naszego? Resztę dnia spędziliśmy wszyscy w zajeździe (poza Wasylem, który wybrał się chyba na długi spacer), pewni, że Victor nie został złapany, bo zaraz przybyliby rycerze Solweisa zaprosić nas na dłuższą rozmowę. Konie wyprowadzono późnym wieczorem. Ponieważ w ogóle nie ufam tym sobowtórniakom z Tyat, wartowaliśmy tej nocy na zmianę – ja i Tłister. Wasyl i Rio konsekwentnie odmawiali pomocy.
Kiedy rano weszliśmy do wieży wszystko zapowiadało się dobrze. Rio bez problemu przemycił broń. Liny owinęliśmy wcześniej w pasie, żeby były pod ręką. W korytarzu Rio rozdał nam sztylety. Bez problemów zabiłam elfa z łukiem. Przed sala ustawiliśmy się dobrze. Ale już za chwile cały plan wziął w łeb. Wasyl nie trafił swojego elfa, Rio nie zabił krasnoluda. Całkowity chaos! Strażnicy ryczeli na alarm, ktoś dął w róg, runęły na nas inne posterunki. W głębi korytarza torowałam drogę towarzyszom – dzięki rozbłyskowi szybko pozbyłam się dwóch krasnoludów. Rio, Tłister i Wasyl miotali w drzwi chyba wszystkim, co mieli. Jakiś elf podciął Wasylowi ścięgna, zanim dowlekli się do mnie minęło mnóstwo cennego czasu, a ze wszystkich stron napierali na nas rycerze. Plan rozpadł się w proch na murach. Mimo różdżki Rio, sądziłam, że nie zwiejemy stamtąd. Wasyl nie mógł chodzić i był wyczerpany; rękę Rio przebiła na wylot strzała; ja zarobiłam w brzuch, a druga strzała rozerwała mi cały karwasz! Jasna cholera, ależ to był ból! Tylko cudem zjechaliśmy z tych lin – Rio mimo rany wciąż korzystał z różdżki, a mój paraliż i rozbłysk całkiem skutecznie osłabiły impet natarcia. Mimo to, wlekliśmy się do koni przerażająco wolno! A jednak zdołaliśmy zobaczyć plecy Victora. Odjeżdżał nie oglądając się, bez żadnej rany. Jakbyśmy nie narażali się tak... dla niego. Jakbyśmy nie byli już jego towarzyszami. To zabolało bardziej niż zadane nam rany.
Z trudem wdrapaliśmy się na siodła i runęliśmy w las. Już szła za nami pogoń. W biegu wydzieraliśmy się na siebie jak szaleńcy, wściekli, że cały plan wziął w łeb. W czasie ucieczki Rio podpalił las za nami. Stwierdził, że to opóźni pogoń. Nasze konie były już strasznie wymęczone, a Victor ciągle się nie zjawiał. W końcu Rio zmusił swoją klacz do kolejnego wysiłku i po dłuższej chwili wrócił z naszym przyszłym Cesarzem. Śmieszne! Jego własne słowa: „gdybym nie chciał podejmować ryzyka, siedziałbym na jakiejś wsi zajadając gulasz”... Widać wystarczy kilka strzał padających w pobliżu, a ryzyko staje się zbyt wielkie. A towarzysze zupełnie nieważni. Victor nie sprawdził co prawda czy zabił komtura (bo ktoś jednak wpadł do przejścia), ale niemal na pewno Karhain nie żyje. Tanelf wyszedł bez żadnej rany, ale my byliśmy w niezbyt dobrym stanie. Opatrzyliśmy ramię Tłistera (strzała tkwiła mu w łopatce), a ja wzięłam się za rękę Rio. Wasyl nie był w stanie chodzić, strzała w moim brzuchu nie przebiła na szczęście żołądka. Inaczej, no cóż... szybki koniec obiecującej kariery. Ale rana, nawet wypalona, sprawiała mi straszne cierpienia. Do tego ręka... Zapadliśmy w sen w strasznym stanie (Rio obsobaczył jeszcze Victora), a obudził nas przejmujący chłód. Mróz! Nad lasem szalała śnieżyca. Ruszyliśmy w drogę, ale jazda konna była dla mnie męczarnią. Jechaliśmy więc wolno, a śnieg sypał nieprzerwanie.
Czas mijał, zamarzaliśmy w siodłach, a konie były na skraju wyczerpania. Przez chwilę zdawało się nam, że słyszymy gdzieś odległe krzyki „Solweis”, jakby rycerze z kimś walczyli. Nagle z nieba spadł piorun, prosto (niemal) na Wasyla i Tłistera. To był piorun Szagarhuna, słyszałam to! Wasyl i Tłister stoczyli się z siodeł; w miejscu uderzenia powstały dwa płytkie leje. Leżały w nich dziwne, czarne istoty o cienkich kończynach. Chciałam ich dotknąć, nie wiedząc co o tym myśleć, ale powstrzymał mnie Rio. Według niego te istoty są (były?) perfekcyjnymi zabójcami... Bardzo zaniepokojona wezwałam Szagarhuna – nie odpowiedział! Tak samo Arhaara i Orhokontar. Nawet Kai! Nigdy nie zdarzył mi się nieudany rytuał. Na szczęście, szybko się wszystko wyjaśniło. Wkrótce spotkaliśmy Szagarhuna. Użył ciała jakiejś dziwnej odmiany krasnoluda i przybył nam na pomoc. Twierdzi, że on, Arhaara i Orhokontar natrafili na połączenie między Victorem, a dziwną, potężną istotą władającą mgłą. Przepędzili ją, ale nie zdołali schwytać. Ci dwaj zabójcy zostali zaś wysłani przez kogoś innego. Na szczęście Szagarhun strącił ich, już martwych do tego planu. Moi towarzysze wyglądali na dosyć oszołomionych, a ja czułam taką ulgę, że wytłumaczenia były chyba dość nieskładne. Szagarhun twierdzi, że w planach panuje niezwykłe zamieszanie (szczególnie w astralu ta nazwa odnosi się do miejsc przebywania Gwiazd...). Mówi, że mogą tu przybywać jakieś nowe duchy, o których nie mamy pojęcia... Jeśli chodzi o tą dziwną istotę, to ukryła się w kryjowce nieznanej Towarzyszom; wiatr był tam tak silny, że nie mogli jej dosięgnąć. Na karb zmęczenia składam fakt, że Victor nie podziękował nawet Przyjacielowi za ocalenie życia.
Szagarhun doprowadził nas do wioski (zabrał ze sobą sanie), po czym wrócił na górę. Stracił dużo energii. W wiosce spotkaliśmy człowieka Tyat, który upewnił nas, że komtur nie żyje. Atmosfera stała się dosyć błoga, Tłister się upił i zaczął opowiadać swoją historię. Wasyl, Rio i Victor też zdrowo pociągnęli. Błogosławiony kapitan Rifhisz, który zmuszał nas do picia wody! Kiedy Tłister był już kompletnie nie do użytku, twarz człowieka Tyat zmieniła się nagle, jakby wyczuł niebezpieczeństwo. Chwyciłam broń (brzuch bolał jak czerwony piorun) i w tej samej chwili coś ciężko spadło na strzechę. Dach zaczął się unosić! Nie zdążyliśmy pójść na kurhany. Brendel sam po nas przyszedł!
Mówi się, że życie jest nieprzerwanym ciągiem niespodzianek. Ale nawet niespodzianki powinny mieć swoje granice! Kiedy Brendel zaczął unosić dach szykowaliśmy się na wszystko – tylko nie na to, co się stało. Zniknęła podłoga, dach i ściany. Nagle zanurzyliśmy się w strumieniu ciemności porywającym nas w nieznane. Poczułam, że moje rany znikają, to samo stało się rękami Tłistera. Jeszcze chwila i staliśmy na równinie zalanej światłem czegoś, co przypominało dziwaczne gwiazdy. Wokół panowała przejmująca cisza, a jakby mało było zaskoczeń, okazało się, że jest nas tylko czwórka – Wasyl zniknął. No cóż, nie powiem by mnie to zmartwiło. Gość był wyjątkowo wkurzający... Niespodziewanie usłyszeliśmy w głowach głos: „Jesteście w Studni Życzeń”. Runął ciąg skojarzeń, usłyszanych legend, opowieści... Studnia Życzeń, według różnych historii spełniająca wszystkie pragnienia, o ile trafi się w odpowiedni czas i miejsce, wrzucając do niej srebrną monetę... A to przecież mit! Usłyszeliśmy znów ten głos: „Niziołek. Jego marzenie zostało spełnione. Teraz wy musicie spełnić marzenie osoby o imieniu Mithel zanim umrze. Jeśli nie zdołacie, wasze pragnienia zostaną zniszczone.”
5.VIII
Chlup! Znienacka wylądowaliśmy w zwykłej studni o cembrowinie porośniętej mchem. Była nas piątka! Jedni bogowie raczą wiedzieć, co robił wśród nas ten człowiek z Tyat z którym rozmawialiśmy w wiosce. Wydawał się zupełnie wytrącony z równowagi, niestety nie mogliśmy udzielić mu żadnych wyjaśnień, bo za cholerę nie wiedzieliśmy co się dzieje. Victror szybko wspiął się na górę i nas wyciągnął; naszym oczom ukazał się gęsty las, zupełnie niepodobny do Skandazaru i zupełnie obcy. Trudno nie wierzyć teraz w legendę o Studni, więc za przykładem Victora wrzuciłam monetę do wody. Do Ostatecznej Obrony Maaha potrzeba przecież odrobiny szczęścia. Zapuściliśmy się ostrożnie w gęsty las. Człowiek z Tyat przedstawił się jako Nadal; dziwna sprawa, bo przecież nie widzieliśmy go w Studni Życzeń... Na przedramionach Nadala dostrzegliśmy dziwne niebieskie tatuaże, ale poza tym wyglądał jak chłop, a nie członek potężnej organizacji szpiegowskiej. Znienacka wydostaliśmy się na skraj lasu, a raczej skarpę, pod którą rozciągała się zielona polana. Zobaczyliśmy z góry kobietę siedzącą na koniu. Na merskeilu! Kobieta obróciła wierzchowca jednym płynnym ruchem i spojrzała prosto na nas. Przez dłuższą chwilę w milczeniu kontemplowaliśmy ten widok. Nagle z lasu wypadły z trzy bestie podobne niedźwiedziom, zakrzywionymi bawolimi rogami na łbie. Wielkimi sadziły prosto na amazonkę. Skoczyliśmy na pomoc. Błyskawicznie zjechaliśmy po stromiźnie pokrytej zeschłymi liśćmi. Skoczyłam ku bestii z lewej i cięłam na odlew. Bydlak był twardy jak skała, szabla zgrzytnęła na kościach. Ledwo unikam jego ciosu, znów tnę, chybiam, gdzieś po prawej Victor pada przywalony cielskiem drugiego potwora. Znów cięłam swojego i cofnęłam się by pomóc Victorowi; gdzieś z tyłu Tłister wykrzykiwał inkantacje, jedną z bestii ucapiły nagle ogromne, ogniste kleszcze. Nagle pole bitwy zalała fala ognia i gorąca – to Rio użył swoich różdżek. W ostatniej chwili ukryłam się za cielskiem jednego z potworów. To był koniec walki, dwa zwierzaki chwiejnie uciekały w las, trzeci miał zupełnie spalony łeb. Rio uspokajał Merskeila, a siedząca na nim kobieta wydawała się zszokowana. Zebraliśmy się do kupy – dość, że mokrzy to jeszcze zalani krwią – i podeszliśmy. Cóż, trzeba przyznać, że merskeil dodawał jej trochę urody... Dla pewności spytałam ją o imię i rzeczywiście była to Mithel we własnej osobie. Wyjaśnienia Studni Życzeń przyjęła w naturalny sposób – czyli raczej nam nie uwierzyła. W ogóle wydawała się raczej nieśmiała. W międzyczasie, a rumieniec na twarzy księżniczki (bo okazało się, że jest księżniczką) dobitnie świadczył jakie może być jej marzenie w tej chwili... Rozległy się rogi, nawoływania i na polanę wpadł cały orszak łowczych i wielmożów. Po uzbrojeniu – krótkich włóczniach – poznałam, że jesteśmy w Aldorze. Wkrótce wyjaśniło się, że księżniczka Mithel Dawnroj jest ukochaną córką Felgebora II, oddaną, zgodnie z aldorskim zwyczajem, pod opiekę Daloka z rodu Chawram, księcia dzielnicy Anrun. Za kilka dni Mithel ma skończyć 17 lat i wydać swój pierwszy rozkaz. Księżniczce towarzyszył nie kto inny jak sławny Bascann Olkanida z Detmarchii, wynajęty ponoć do ochrony. Pytanie, co robił kiedy Miyhel prawie została rozszarpana przez brytany (tak nazywały się te bestie). Z ciekawszych postaci zobaczyliśmy tam dwóch tanelfów i jakiegoś człowieka z Detmarchii. Wśród ogólnego zamieszania zbliżył się do nas jakiś nadęty bufon – szambelan Daloka. W prostych i wyniosłych słowach przekazał nam, że mamy się udać do pałacu, gdzie nas odzieją, wysuszą, wyleczą oraz wręczą stosowną nagrodę za bezinteresowny, bohaterski czyn. Pojechaliśmy za chłopakiem imieniem Darik. Dowiedzieliśmy się od niego kilku ciekawostek, między innymi że na nadchodzące urodziny Mithel zjeżdża się podejrzanie mało gości. A także o tym, że w pobliskich lasach słyszano niedawno róg Hernego Łowcy... Jechaliśmy przez aldorskie lasy, o których opowiadał mi kiedyś Szagarhun, aż dotarliśmy do miasta otoczonego słynnymi aldorskimi murami z żywego drewna. Jednym z dziwnych aldorskich obyczajów jest niewielkie znaczenie kobiet w społeczeństwie, widzieliśmy to wyraźnie na ulicach. Darik doprowadził nas do pałacu i wskazał kwaterę w budynku przeznaczonym dla służby, na lewo od właściwego pałacu. Zdejmujemy mokre ciuchy, szczęśliwi i pełni optymizmu, a tu nagle Nadal stwierdza grobowym głosem, że... Tyat przestało istnieć. Na własne oczy widzieliśmy jak jego tatuaże znikają bez śladu. Napadliśmy na niego jak furie, bo jak taka potężna organizacja szpiegowska może przestać istnieć w przeciągu chwil? Przyciśnięty do muru Nadal wyjawił, że istnienie Tyat było zależne od czterech istot, z przebywała w Sheddath, gdzie miała zginąć pewna osoba. Widać coś dokumentnie się zjebało, coś się stało z tymi trzema istotami i w rezultacie... no cóż, nie ma już Tyat, a nasza lista poszła się kochać. Żeby odreagować i trochę się uspokoić poszliśmy do sauny i zmieniliśmy ciuchy. W międzyczasie reszta towarzystwa powróciła z łowów. Po krótkim spacerze (zwróciliśmy uwagę na jednego z goszczących tu tanelfów, który coś zbyt uważnie wpatrywał się w Victora) wróciliśmy do pokoju. Tam zastał nas nadęty szambelan. Wcisnęliśmy mu gadkę o jakimś teleporcie niewiadomego pochodzenia, który ściągnął nas do Aldoru z Lagemonium. Głupi bufon zasugerował nam obelżywie jakąś nagrodę za nasz czyn, ale po namyśle postanowiliśmy poczekać z decyzją. Tego samego wieczoru odwiedził nas drugi szambelan, tym razem z rodu Ekkei, o imieniu Dorla. Ten dopiero nas zażył. Otóż za tydzień od dnia dzisiejszego do Anrun ma przybyć Wędrujący Rycerz Vrentelian i rzucić wyzwanie na pojedynek rycerski. Nieszczęściem, nadworny Rębacz, Randan, ciężko zachorzał i nie może stanąć do walki. Przybycie Vrenteliana odstraszyło całą masę gości i nikt nie kwapi się do obrony honoru dzielnicy. Przechodząc do sedna sprawy – jeżeli zgodzimy się reprezentować Anrun jako adoptowani kuzyni rodu Ekkei, ród ten pomoże nam w dostaniu się do towarzystwa Mithel, na czym nam, znać to, bardzo zależy. Propozycja iście nie do odrzucenia, któż by nie chciał mieć kości pogruchotanych przez żywą legendę? Victor, dla przykładu, nie ma nic przeciwko. Poświęciliśmy większość na debaty jak sprawić by zaprezentował się równie efektownie jak i efektywnie. Dorla zapowiedział też, że jutro możemy spotkać kobietę imieniem Druva, która jest magiem drewna. Zaznaczył też, żeby nie zrażał nas jej... eee, trudny charakter. Co do broni, to w mojej gestii leżało zaklęcie szabli piorunem, toteż spędziłam pracowitą noc spisując formułę i dumając co zrobić by przy użyciu Victor nie spalił się jak kurczak. Tłister ze swojej strony też zwalił na stół mnóstwo papierów i zabrał się do roboty.