Autor Wątek: Dziennik Lintry: od Agran do Chwili w Której Rzezie Wracją (do Anrun)  (Przeczytany 118 razy)

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Zdecydowałem, że nie będę niczego poprawiał; trudno byłoby ustalić granicę tych poprawek. Sama przekształcisz to jak będziesz chciała (jeśli będziesz chciała). Wprowadzam tylko jasny podział na dni i modyfikacje tam gdzie to konieczne. Zmieniam też przestarzałe nazwy, daty, itp. żeby się całość lepiej kupy trzymała.

PYTANIE
-czemu Lintra zawędrowała do Agran?

19. VII
Dotarłam wreszcie do Agran, ale nie uzyskam tutaj pomocy – miasto jest w stanie oblężenia. Z tego, co widzę żołnierze są dobrze wytrenowani i dość zdeterminowani, by stanąć do walki w razie czego. Żadnych nowych wieści o Pająkach nie mają, ale to niczego nie dowodzi. Za to ja uzyskałam nowe informacje i to zupełnym przypadkiem. Zarządca portu skierował mnie do karczmy „Pod Tęczowym Łukiem” (piękna bryła heldytu nad drzwiami), gdzie udała się jakaś grupa podróżników dowodzona przez tanelfa. Jak stwierdziłam, składa się ze wspomnianego tanelfa, zarośniętego człowieka niewiadomej profesji, mrukliwego maga i wesołkowatego osobnika o którym na razie nic nie wiem. Tanelf nazywa się Victor Scorcese i wszystko wskazuje na to, że jest księciem. On i jego towarzysz Wasyl są zdaje się wplątani w zatarg z Szaranami, którzy na ich oczach przejęli albioński statek. To chyba najgorsza nowina jaką usłyszałam od czasu bitwy pod Karakantor. Ale mają też sojuszników – i to tak sławnych jak sam Goffrey Gopher. Życie jest pełne niespodzianek – czyżby Kartador zamierzał wreszcie przystąpić do działania? Cóż, zdaje się, że się dowiem, bo sama nie wiedząc kiedy dołączyłam do planów tych ledwo spotkanych podróżników. Ale jestem pewna, że ze współpracy z nimi może wiele wyniknąć. Nawet gdyby wszyscy Towarzysze wskazali mi tą drogę, nie mogłaby być bardziej obiecująca.
Goffrey wygląda jowialnie, ale nie jest bezinteresowny. Pomoże nam, ale musimy spłacić jego dług w miejscowości Kozie Skoki na zachodzie Lagemonium. Chyba będziemy mieć do czynienia z kimś o imieniu Brendel. A potem – na Brazicę!
Nawiasem mówiąc, moja nowa kompania jest dosyć barwna. Ciekawią mnie ich możliwości bojowe.

20.VII
Po wyruszeniu z Agran kierujemy się na zachód. Droga upływa dość monotonnie – jazda, popas, jazda, nocleg. Mimo, że lasy Skandazaru coraz bardziej się przybliżają, nic nas nie niepokoi.

21.VII
Pierwsze żywe istoty – Ossentharczycy! Dwunastu ludzi z Ossentharu w Skandazarze! Co dziwniejsze, mieli upoważnienie od arkanona Urdwelaith, raczej autentyczne. A od nas oczekiwali, że pomożemy im w polowaniu na człowieka – wilka, grasującego w tych okolicach. Na swoje szczęście nie próbowali nas atakować. Po krótkiej dyskusji stwierdziliśmy, że nie będziemy w niczym pomagać Ossentharczykom. Niech sami polują na swoją bestię.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Była to dziwna noc. Zaczęła się podnosić niesamowicie gęsta mgła, wszędzie było wilgotno. Ja i Victor pilnowaliśmy drogi, reszta spała w siodłach. Wkrótce widoczność spadła do pięciu metrów. W końcu drogę przegrodziło nam prawdziwe jezioro mgły – trakt zdawał się urywać. Po długim wahaniu ruszyliśmy naprzód. Wędrówka we mgle zakończyła się w zwykłej wiosce. Na pozór. Na powitanie wyszedł zwykły, trochę senny człowiek. „Jestem Wodzem tej Wioski” przedstawił się i zaprosił nas do środka. W przestrzeni między chatami stała ogromna klepsydra, powoli odmierzająca czas. Ze skąpych i mętnych słów Wodza dowiedzieliśmy się, że on i jego ludzie trwają tu od 3500 lat – ukryci przed życiem i śmiercią! Z tego, co widziałam, tak naprawdę są prawie martwi – bez emocji i pragnień. Chcieli tylko jednego – opuścić już to miejsce. Wioskę stworzył dla nich tanelficki mag; w czasie gdy uciekali przed Białym Obłędem. Mag rzucił cień na to miejsce i zamieszkał  w Wieży niedaleko Wioski. Około 2000 lat temu wziął dziewczynę na naukę – wróciła szalona, po tym jak kazał jej przejść przez labirynt luster. Wódz powiedział, że jeśli udamy się do Wieży i zniszczymy „to, co rzuca cień”, oni wyzwolą się spod czaru. Wszystko wskazywało na to, że rzeczywiście jest to jedyny ratunek. A przy tym nie jestem pewna, czy my sami wydostalibyśmy się z tego dziwnego miejsca. Gdy wyraziliśmy zgodę, wyciągnął ze skrzyni wielką, magiczną latarnię. „Kiedy będziecie w Wieży, nie wolno wam wyjść poza promień światła” nakazał. Poszliśmy. Latarnia rozpraszała cień wokół nas i zadawało się, że to jej światło wskazuje nam drogę – i stwarza ją. W końcu dotarliśmy do Wieży – światło wydobyło z cienia tuż przed nami pionowe, gładkie ściany. Wejście było wąskie i nie docierało do niego światło lampy. Konie zostawiliśmy na zewnątrz, a wszyscy skupiliśmy się wokół Victora, który trzymał latarnię. Potem weszliśmy do Wieży. Przez chwilę zdawało się, jakby cień miał zdusić światło latarni, ale po chwili cofnął się – i zostaliśmy w kręgu światła, rozmiarów może pięciu metrów. Poza tą granicą panował mrok – nie zwykła ciemność, ale zupełnie nieprzeniknione ciemności. Powietrze, ziemia, wszystko było suche i jakby rozsypujące się ze starości. Światło lampy kładło cienie na nasze twarze, tak, że zmieniały się w przerażające maski. Na pierwszym poziomie Wieży znaleźliśmy mnóstwo ksiąg – zupełnie czarnych i tak samo suchych jak wszystko wokół. Victor zabrał kilka z nich, a Rio znalazł na posadzce dziwny sztylet o wygiętym ostrzu. Wasyl odkrył wśród ksiąg czarną różdżkę. Powoli weszliśmy na kolejne piętro. Cienie zdawały się żyć własnym życiem i zmieniać kierunek niezależnie od światła lampy. Na kolejnym piętrze odkryliśmy wejście do labiryntu luster. Minęliśmy je szybko i po schodach dostaliśmy się na drugie piętro. Przypominało ogromną studnię – obeszliśmy komnatę wzdłuż i krawędzi wielkiej dziury w podłodze. Na postumencie naprzeciw otworu w posadzce znaleźliśmy księgę – czarną jak wszystko wokół. Od tego momentu wszystko zaczęło się toczyć jeszcze dziwniej. Ten, kto władał tą Wieżą zaczął przemawiać przez nasze usta – wszystkich prócz Victora. Wasyl zabrał księgę i zaczęliśmy się wycofywać na pierwsze piętro. Ale kiedy weszliśmy w labirynt sytuacja stała się krytyczna – w jednym z luster zobaczyliśmy widmo dziewczyny która oszalała błądząc tutaj. Nagle lustra stały się czarne, a to, co władało tym miejscem było już blisko – czuliśmy to wszyscy. Brnęliśmy dalej, do momentu aż nie zaczęliśmy zapadać się w posadzkę! Wpadłam na rozpaczliwy pomysł, że może to sama latarnia jest tym „co rzuca cień”. Wasyl nie namyślając się długo stłukł lampę i zapadła ciemność.

25.VII
Kiedy się ocknęliśmy, wokół panował półmrok, a wnętrze Wieży wyglądało na zniszczone i opuszczone od dawna. Nie było śladu luster, ani ksiąg które zabraliśmy. Na parterze Wieży znaleźliśmy zwłoki dziwnego człowieka o bardzo białej skórze. Wyglądał na uduszonego. W sakiewce miał tylko jeden przedmiot – statuetkę dziwacznego kota. Wasyl odkrył też na jego piersi jakiś tatuaż. Pośpiesznie opuściliśmy Wieżę i wróciliśmy do Wioski, ale ta zdawała się od dawna wymarła. Ujrzeliśmy tu tylko bardzo dziwnego i plugawego stwora – uciekł na nasz widok. Mam nadzieję, że mieszkańcy Wioski nie przeistoczyli się w takie kreatury.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Trakt wyprowadził nas w końcu w pobliże górskiej przełęczy, na której paladyni Solweisa postawili fort. Naszą drogę przeciął oddział rycerzy, któremu towarzyszył młody chłopak z czerwonymi włosami. Byliśmy zbyt daleko, by mogli nas dostrzec. W forcie okazało się, że myto – 5 denarów od nogi – daleko przekracza nasze możliwości finansowe. Wasyl wszedł do środka sam, a po chwili wrócił płacąc całą sumę! Nie chce powiedzieć skąd wziął pieniądze. Zaraz skierowaliśmy się do zajazdu i zamówiliśmy ciepłą strawę. Nagle do naszego stołu PRZYTOCZYŁ SIĘ najbardziej niechlujny i pijany elf jakiego widziałam w życiu. Zaczął lepić się do Victora jak dobry przyjaciel. Victor nie wyglądał na zachwyconego. Naraz ten kompletnie pijany elf spojrzał przytomnie i rzekł: „Kadal przyjmuje twoją ofertę.” Nie mieliśmy pojęcia o co mu chodzi. Victor chyba też nie. Elf stwierdził, że Kadal oferuje pomoc za 5% i że „państwo zadowoli się 95%”. Nie chciał podać szczegółów. Mimo to Victor zawarł z nim umowę. „Za koronę Cesarstwa” rzekł elf ściskając jego rękę. Czy rzeczywiście jest szansa, by na tronie zasiadł Victor II? Być może – z pomocą sprzymierzeńców... i naszą... Elf udzielił Victorowi instrukcji. Mamy jechać do miasta Sheddath, gdzie w oberży „Pod Pazurem” pracuje karczmarz – członek Tyat. Jeśli Victor zapłaci tam specjalną monetą dowiemy się się, co dalej. Potem elf zostawił nas, trochę zszokowanych nowymi wiadomościami. Przed snem chciałam porozmawiać jeszcze z dowódcą rycerzy, ale ich komtur Barhadan opuścił strażnicę. Rycerze Solweisa twierdzą, że Ossentharczycy zostali tu wezwani w celu opanowania buntów niewolników. Trochę zaniepokojona tymi wiadomościami udałam się na spoczynek. Ale nie było nam dane odpocząć.  W środku nocy fort stanął w ogniu, zapanowało prawdziwe piekło! Nasza karczma również zajęła się płomieniami, wypadliśmy na zewnątrz. Nad naszymi głowami przeleciało ogromne, łuskowate cielsko. To był smok, albo co najmniej kravern, i chyba postawił sobie za cel, by tej nocy fort przestał istnieć. Zapanowało kompletne szaleństwo, ludzie tratowali się nawzajem. Smok zamienił ulicę wiodącą do bramy w morze ognia. Druga brama, po przeciwnej stronie była zamknięta. Wasyl przebił się tam przez tłum ludzi, ale nie zdołał jej otworzyć. Spanikowani uciekinierzy tarasowali wszystkie ulice. Tłistera ściągnięto z siodła. Nie widząc innego wyjścia wparłam konia w tłum i rozdając kopniaki dotarłam do bramy. Tam wspięłam konia i pchnęłam rygiel. Puścił! Ludzie runęli przez bramę, nad sobą słyszeliśmy znów szum skrzydeł – smok wracał! Jak szaleni zjechaliśmy ze stromej skarpy i dopadliśmy lasu. Za nami smok spadł na fort, wszystko co tam było – budynki, rycerze – spłonęło. Natychmiast zaczęły gromadzić się trupojady. Wasyl zabił jednego z nich musieliśmy zmusić zmęczone konie do dalszego biegu. Sądząc z odległości, bestie rzuciły się na uciekinierów z fortu. Chyba nikt nie przeżył. Nie wiem w sumie czemu to zrobiłam, ale wróciłam na wymęczonym koniu pod zgliszcza fortu żeby sprawdzić, czy ktoś nie ocalał. I kogoś znalazłam: człowiek, 40-50 lat, o szpakowatych włosach i szarych oczach. Jedna noga pogruchotana, druga złamana w kilku miejscach. Mimo to zabrałam go na konia. Zmarł na następnym postoju, w czasie warty Tłistera. Mag znalazł na jego palcu pierścień z herbem – czerwony ptak na złotym tle. Po dłuższej wymianie zdań, oddał go do mojej dyspozycji. Ciekawe, czy będę mogła kiedyś oddać go we właściwe ręce.

31.VII
Po sześciu dniach drogi dotarliśmy do Sheddath; jeszcze przed bramami powitała nas jakaś mała dziewczynka, twierdzi, że wymodliła nasze przybycie u Bogini. W mieście nie dzieje się najlepiej. Paladyni Solweisa sądzą wyznawców Milczących Bogów, na rynku płoną stosy. Żeby było jeszcze przyjemniej, od karczmarza – członka Tyat – w oberży „Pod Pazurem” dostaliśmy zlecenie zabicia tutejszego komtura, Karhaina. W biały dzień, na oczach wszystkich! W zamian Tyat oferuje Victorowi dostarczenie dowolnej informacji... Zysk ogromny, ale cena też duża. Nie chodzi tylko o Karhaina – po jego śmierci Tyat przejmie władzę w mieście i „utopi je we krwi”. Do czego oni dążą? Kapitan Raklan – sobowtórniak podstawiony Karhainowi przez Tyat – wymyślił ze moimi towarzyszami dość pewny plan zamachu. Mam oczywiście wybór – przyłączyć się, lub zrezygnować. Ale jeśli cofnę się teraz, na samym początku drogi... Jak to mówią, by osiągnąć Wielkie Dobro, trzeba czasem uczynić też Wielkie Zło. Martwi mnie tylko, co Tyat zrobi z tym miastem. Chciałabym porozmawiać z Towarzyszami, dawno ich nie widziałam. Acha, miałam dzisiaj ciekawy sen. Nad lasem widoczna była srebrna łuna, a z ziemi ku niebu unosiło się światło podobne do gwiazdy...
« Ostatnia zmiana: Listopad 04, 2009, 08:18:32 am wysłana przez Bollomaster »

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Dziennik Lintry
« Odpowiedź #1 dnia: Sierpień 27, 2009, 09:43:14 pm »
1.–4.VIII
No tak. Opracowany przeze mnie plan zamachu był TEORETYCZNIE bez zarzutu, ale popełniłam jeden błąd. Przeceniłam zdolności bojowe drużyny. Dzień spędziliśmy na przygotowaniach. Karczmarz dostarczył nam potrzebny ekwipunek. Trochę komplikacji wynikło skutkiem „kaprysu” Victora. Uznał, że „szlachetnie” (?) będzie ocalić z miasta tą małą, szarooką dziewczynkę i jej opiekunkę, krawcową. Problem w tym, że opuszczenie Sheddath było niemożliwe. Poradziłam Victorowi żeby wykorzystał cenną informację – nieobecność części oddziałów rycerzy Solweisa w forcie Wedan kiedy ten został zniszczony. Mimo, ze przekazał karczmarzowi tę wiadomość, nie wytargował bezpieczeństwa tego dzieciaka. Zyskał za to coś innego. Na poczet naszej dobrej woli, Tyat dostarczy nam za 12 dni listę sojuszników Victora... na planie materialnym. Nieźle. Tymczasem w południe tanelf udał się do wieży, żeby zająć stanowisko w tajnym przejściu. Nie zrezygnował z szabli, nawet na rzecz koncerza. Kiedy opuszczał karczmę, atmosfera nie była zbyt wesoła. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że jego zadanie jest o wiele łatwiejsze od naszego? Resztę dnia spędziliśmy wszyscy w zajeździe (poza Wasylem, który wybrał się chyba na długi spacer), pewni, że Victor nie został złapany, bo zaraz przybyliby rycerze Solweisa zaprosić nas na dłuższą rozmowę. Konie wyprowadzono późnym wieczorem. Ponieważ w ogóle nie ufam tym sobowtórniakom z Tyat, wartowaliśmy tej nocy na zmianę – ja i Tłister. Wasyl i Rio konsekwentnie odmawiali pomocy.
Kiedy rano weszliśmy do wieży wszystko zapowiadało się dobrze. Rio bez problemu przemycił broń. Liny owinęliśmy wcześniej w pasie, żeby były pod ręką. W korytarzu Rio rozdał nam sztylety. Bez problemów zabiłam elfa z łukiem. Przed sala ustawiliśmy się dobrze. Ale już za chwile cały plan wziął w łeb. Wasyl nie trafił swojego elfa, Rio nie zabił krasnoluda. Całkowity chaos! Strażnicy ryczeli na alarm, ktoś dął w róg, runęły na nas inne posterunki. W głębi korytarza torowałam drogę towarzyszom – dzięki rozbłyskowi szybko pozbyłam się dwóch krasnoludów. Rio, Tłister i Wasyl miotali w drzwi chyba wszystkim, co mieli. Jakiś elf podciął Wasylowi ścięgna, zanim dowlekli się do mnie minęło mnóstwo cennego czasu, a ze wszystkich stron napierali na nas rycerze. Plan rozpadł się w proch na murach. Mimo różdżki Rio, sądziłam, że nie zwiejemy stamtąd. Wasyl nie mógł chodzić i był wyczerpany; rękę Rio przebiła na wylot strzała; ja zarobiłam w brzuch, a druga strzała rozerwała mi cały karwasz! Jasna cholera, ależ to był ból! Tylko cudem zjechaliśmy z tych lin – Rio mimo rany wciąż korzystał z różdżki, a mój paraliż i rozbłysk całkiem skutecznie osłabiły impet natarcia. Mimo to, wlekliśmy się do koni przerażająco wolno! A jednak zdołaliśmy zobaczyć plecy Victora. Odjeżdżał nie oglądając się, bez żadnej rany. Jakbyśmy nie narażali się tak... dla niego. Jakbyśmy nie byli już jego towarzyszami. To zabolało bardziej niż zadane nam rany.
Z trudem wdrapaliśmy się na siodła i runęliśmy w las. Już szła za nami pogoń. W biegu wydzieraliśmy się na siebie jak szaleńcy, wściekli, że cały plan wziął w łeb. W czasie ucieczki Rio podpalił las za nami. Stwierdził, że to opóźni pogoń. Nasze konie były już strasznie wymęczone, a Victor ciągle się nie zjawiał. W końcu Rio  zmusił swoją klacz do kolejnego wysiłku i po dłuższej chwili wrócił z naszym przyszłym Cesarzem. Śmieszne! Jego własne słowa: „gdybym nie chciał podejmować ryzyka, siedziałbym na jakiejś wsi zajadając gulasz”... Widać wystarczy kilka strzał padających w pobliżu, a ryzyko staje się zbyt wielkie. A towarzysze zupełnie nieważni. Victor nie sprawdził co prawda czy zabił komtura (bo ktoś jednak wpadł do przejścia), ale niemal na pewno Karhain nie żyje. Tanelf wyszedł bez żadnej rany, ale my byliśmy w niezbyt dobrym stanie. Opatrzyliśmy ramię Tłistera (strzała tkwiła mu w łopatce), a ja wzięłam się za rękę Rio. Wasyl nie był w stanie chodzić, strzała w moim brzuchu nie przebiła na szczęście żołądka. Inaczej, no cóż... szybki koniec obiecującej kariery. Ale rana, nawet wypalona, sprawiała mi straszne cierpienia. Do tego ręka... Zapadliśmy w sen w strasznym stanie (Rio obsobaczył jeszcze Victora), a obudził nas przejmujący chłód. Mróz! Nad lasem szalała śnieżyca. Ruszyliśmy w drogę, ale jazda konna była dla mnie męczarnią. Jechaliśmy więc wolno, a śnieg sypał nieprzerwanie.
Czas mijał, zamarzaliśmy w siodłach, a konie były na skraju wyczerpania. Przez chwilę zdawało się nam, że słyszymy gdzieś odległe krzyki „Solweis”, jakby rycerze z kimś walczyli. Nagle z nieba spadł piorun, prosto (niemal) na Wasyla i Tłistera. To był piorun Szagarhuna, słyszałam to! Wasyl i Tłister stoczyli się z siodeł; w miejscu uderzenia powstały dwa płytkie leje. Leżały w nich dziwne, czarne istoty o cienkich kończynach. Chciałam ich dotknąć, nie wiedząc co o tym myśleć, ale powstrzymał mnie Rio. Według niego te istoty są (były?) perfekcyjnymi zabójcami... Bardzo zaniepokojona wezwałam Szagarhuna – nie odpowiedział! Tak samo Arhaara i Orhokontar. Nawet Kai! Nigdy nie zdarzył mi się nieudany rytuał. Na szczęście, szybko się wszystko wyjaśniło. Wkrótce spotkaliśmy Szagarhuna. Użył ciała jakiejś dziwnej odmiany krasnoluda i przybył nam na pomoc. Twierdzi, że on, Arhaara i Orhokontar natrafili na połączenie między Victorem, a dziwną, potężną istotą władającą mgłą. Przepędzili ją, ale nie zdołali schwytać. Ci dwaj zabójcy zostali zaś wysłani przez kogoś innego. Na szczęście Szagarhun strącił ich, już martwych do tego planu. Moi towarzysze wyglądali na dosyć oszołomionych, a ja czułam taką ulgę, że wytłumaczenia były chyba dość nieskładne. Szagarhun twierdzi, że w planach panuje niezwykłe zamieszanie (szczególnie w  astralu ta nazwa odnosi się do miejsc przebywania Gwiazd...). Mówi, że mogą tu przybywać jakieś nowe duchy, o których nie mamy pojęcia... Jeśli chodzi o tą dziwną istotę, to ukryła się w kryjowce nieznanej Towarzyszom; wiatr był tam tak silny, że nie mogli jej dosięgnąć. Na karb zmęczenia składam fakt, że Victor nie podziękował nawet Przyjacielowi za ocalenie życia.
Szagarhun doprowadził nas do wioski (zabrał ze sobą sanie), po czym wrócił na górę. Stracił dużo energii. W wiosce spotkaliśmy człowieka Tyat, który upewnił nas, że komtur nie żyje. Atmosfera stała się dosyć błoga, Tłister się upił i zaczął opowiadać swoją historię. Wasyl, Rio i Victor też zdrowo pociągnęli. Błogosławiony kapitan Rifhisz, który zmuszał nas do picia wody! Kiedy Tłister był już kompletnie nie do użytku, twarz człowieka Tyat zmieniła się nagle, jakby wyczuł niebezpieczeństwo. Chwyciłam broń (brzuch bolał jak czerwony piorun) i w tej samej chwili coś ciężko spadło na strzechę. Dach zaczął się unosić! Nie zdążyliśmy pójść na kurhany. Brendel sam po nas przyszedł!
Mówi się, że życie jest nieprzerwanym ciągiem niespodzianek. Ale nawet niespodzianki powinny mieć swoje granice! Kiedy Brendel zaczął unosić dach szykowaliśmy się na wszystko – tylko nie na to, co się stało. Zniknęła podłoga, dach i ściany. Nagle zanurzyliśmy się w strumieniu ciemności porywającym nas w nieznane. Poczułam, że moje rany znikają, to samo stało się rękami Tłistera. Jeszcze chwila i staliśmy na równinie zalanej światłem czegoś, co przypominało dziwaczne gwiazdy. Wokół panowała przejmująca cisza, a jakby mało było zaskoczeń, okazało się, że jest nas tylko czwórka – Wasyl zniknął. No cóż, nie powiem by mnie to zmartwiło. Gość był wyjątkowo wkurzający... Niespodziewanie usłyszeliśmy w głowach głos: „Jesteście w Studni Życzeń”. Runął ciąg skojarzeń, usłyszanych legend, opowieści... Studnia Życzeń, według różnych historii spełniająca wszystkie pragnienia, o ile trafi się w odpowiedni czas i miejsce, wrzucając do niej srebrną monetę... A to przecież mit! Usłyszeliśmy znów ten głos: „Niziołek. Jego marzenie zostało spełnione. Teraz wy musicie spełnić marzenie osoby o imieniu Mithel zanim umrze. Jeśli nie zdołacie, wasze pragnienia zostaną zniszczone.”

5.VIII
Chlup! Znienacka wylądowaliśmy w zwykłej studni o cembrowinie porośniętej mchem. Była nas piątka! Jedni bogowie raczą wiedzieć, co robił wśród nas ten człowiek z Tyat z którym rozmawialiśmy w wiosce. Wydawał się zupełnie wytrącony z równowagi, niestety nie mogliśmy udzielić mu żadnych wyjaśnień, bo za cholerę nie wiedzieliśmy co się dzieje. Victror szybko wspiął się na górę i nas wyciągnął; naszym oczom ukazał się gęsty las, zupełnie niepodobny do Skandazaru i zupełnie obcy. Trudno nie wierzyć teraz w legendę o Studni, więc za przykładem Victora wrzuciłam monetę do wody. Do Ostatecznej Obrony Maaha potrzeba  przecież odrobiny szczęścia. Zapuściliśmy się ostrożnie w gęsty las. Człowiek z Tyat przedstawił się jako Nadal; dziwna sprawa, bo przecież nie widzieliśmy go w Studni Życzeń... Na przedramionach Nadala  dostrzegliśmy dziwne niebieskie tatuaże, ale poza tym wyglądał jak chłop, a nie członek potężnej organizacji szpiegowskiej. Znienacka wydostaliśmy się na skraj lasu, a raczej skarpę, pod którą rozciągała się zielona polana. Zobaczyliśmy z góry kobietę siedzącą na koniu. Na merskeilu! Kobieta obróciła wierzchowca jednym płynnym ruchem i spojrzała prosto na nas. Przez dłuższą chwilę w milczeniu kontemplowaliśmy ten widok. Nagle z lasu wypadły z trzy bestie podobne niedźwiedziom, zakrzywionymi bawolimi rogami na łbie. Wielkimi sadziły prosto na amazonkę. Skoczyliśmy na pomoc. Błyskawicznie zjechaliśmy po stromiźnie pokrytej zeschłymi liśćmi. Skoczyłam ku bestii z lewej i cięłam na odlew. Bydlak był twardy jak skała, szabla zgrzytnęła na kościach. Ledwo  unikam jego ciosu, znów tnę, chybiam, gdzieś po prawej Victor pada przywalony cielskiem drugiego potwora. Znów cięłam swojego i cofnęłam się by pomóc Victorowi; gdzieś z tyłu Tłister wykrzykiwał inkantacje, jedną z bestii ucapiły nagle ogromne, ogniste kleszcze. Nagle pole bitwy zalała fala ognia i gorąca – to Rio użył swoich różdżek. W ostatniej chwili ukryłam się za cielskiem jednego z potworów. To był koniec walki, dwa zwierzaki chwiejnie uciekały w las, trzeci miał zupełnie spalony łeb. Rio uspokajał Merskeila, a siedząca na nim kobieta wydawała się zszokowana. Zebraliśmy się do kupy – dość, że mokrzy to jeszcze zalani krwią – i podeszliśmy. Cóż, trzeba przyznać, że merskeil dodawał jej trochę urody... Dla pewności spytałam ją o imię i rzeczywiście była to Mithel we własnej osobie. Wyjaśnienia Studni Życzeń przyjęła w naturalny sposób – czyli raczej nam nie uwierzyła. W ogóle wydawała się raczej nieśmiała. W międzyczasie, a rumieniec na twarzy księżniczki (bo okazało się, że jest księżniczką) dobitnie świadczył jakie może być jej marzenie w tej chwili... Rozległy się rogi, nawoływania i na polanę wpadł cały orszak łowczych i wielmożów. Po uzbrojeniu – krótkich włóczniach – poznałam, że jesteśmy w Aldorze. Wkrótce wyjaśniło się, że księżniczka Mithel Dawnroj jest ukochaną córką Felgebora II, oddaną, zgodnie z aldorskim zwyczajem, pod opiekę Daloka z rodu Chawram, księcia dzielnicy Anrun. Za kilka dni Mithel ma skończyć 17 lat i wydać swój pierwszy rozkaz. Księżniczce towarzyszył nie kto inny jak sławny Bascann Olkanida z Detmarchii, wynajęty ponoć do ochrony. Pytanie, co robił kiedy Miyhel prawie została rozszarpana przez brytany (tak nazywały się te bestie). Z ciekawszych postaci zobaczyliśmy tam dwóch tanelfów i jakiegoś człowieka z Detmarchii. Wśród ogólnego zamieszania zbliżył się do nas jakiś nadęty bufon – szambelan Daloka. W prostych i wyniosłych słowach przekazał nam, że mamy się udać do pałacu, gdzie nas odzieją, wysuszą, wyleczą oraz wręczą stosowną nagrodę za bezinteresowny, bohaterski czyn. Pojechaliśmy za chłopakiem imieniem Darik. Dowiedzieliśmy się od niego kilku ciekawostek, między innymi że na nadchodzące urodziny Mithel zjeżdża się podejrzanie mało gości. A także o tym, że w pobliskich lasach słyszano niedawno róg Hernego Łowcy... Jechaliśmy przez aldorskie lasy, o których opowiadał mi kiedyś Szagarhun, aż dotarliśmy do miasta otoczonego słynnymi aldorskimi murami z żywego drewna. Jednym z dziwnych aldorskich obyczajów jest niewielkie znaczenie kobiet w społeczeństwie, widzieliśmy to wyraźnie na ulicach. Darik doprowadził nas do pałacu i wskazał kwaterę w budynku przeznaczonym dla służby, na lewo od właściwego pałacu. Zdejmujemy mokre ciuchy, szczęśliwi i pełni optymizmu, a tu nagle Nadal stwierdza grobowym głosem, że... Tyat przestało istnieć. Na własne oczy widzieliśmy jak jego tatuaże znikają bez śladu. Napadliśmy na niego jak furie, bo jak taka potężna organizacja szpiegowska może przestać istnieć w przeciągu chwil? Przyciśnięty do muru Nadal wyjawił, że istnienie Tyat było zależne od czterech istot, z przebywała w Sheddath, gdzie miała zginąć pewna osoba. Widać coś dokumentnie się zjebało, coś się stało z tymi trzema istotami i w rezultacie... no cóż, nie ma już Tyat, a nasza lista poszła się kochać. Żeby odreagować i trochę się uspokoić poszliśmy do sauny i zmieniliśmy ciuchy. W międzyczasie reszta towarzystwa powróciła z łowów. Po krótkim spacerze (zwróciliśmy uwagę na jednego z goszczących tu tanelfów, który coś zbyt uważnie wpatrywał się w Victora) wróciliśmy do pokoju. Tam zastał nas nadęty szambelan. Wcisnęliśmy mu gadkę o jakimś teleporcie niewiadomego pochodzenia, który ściągnął nas do Aldoru z Lagemonium. Głupi bufon zasugerował nam obelżywie jakąś nagrodę za nasz czyn, ale po namyśle postanowiliśmy poczekać z decyzją. Tego samego wieczoru odwiedził nas drugi szambelan, tym razem z rodu Ekkei, o imieniu Dorla. Ten dopiero nas zażył. Otóż za tydzień od dnia dzisiejszego do Anrun ma przybyć Wędrujący Rycerz Vrentelian i rzucić wyzwanie na pojedynek rycerski. Nieszczęściem, nadworny Rębacz, Randan, ciężko zachorzał i nie może stanąć do walki. Przybycie Vrenteliana odstraszyło całą masę gości i nikt nie kwapi się do obrony honoru dzielnicy. Przechodząc do sedna sprawy – jeżeli zgodzimy się reprezentować Anrun jako adoptowani kuzyni rodu Ekkei, ród ten pomoże nam w dostaniu się do towarzystwa Mithel, na czym nam, znać to, bardzo zależy. Propozycja iście nie do odrzucenia, któż by nie chciał mieć kości pogruchotanych przez żywą legendę? Victor, dla przykładu, nie ma nic przeciwko. Poświęciliśmy większość na debaty jak sprawić by zaprezentował się równie efektownie jak i efektywnie. Dorla zapowiedział też, że jutro możemy spotkać kobietę imieniem Druva, która jest magiem drewna. Zaznaczył też, żeby nie zrażał nas jej... eee, trudny charakter. Co do broni, to w mojej gestii leżało zaklęcie szabli piorunem, toteż spędziłam pracowitą noc spisując formułę i dumając co zrobić by przy użyciu Victor nie spalił się jak kurczak. Tłister ze swojej strony też zwalił na stół mnóstwo papierów i zabrał się do roboty.

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Dziennik Lintry
« Odpowiedź #2 dnia: Sierpień 27, 2009, 09:47:22 pm »
6.VIII
Wczesnym rankiem wrócił Dorla. Zaprowadził nas do pałacu, gdzie przed obliczem Kranda Ekkei podpisaliśmy swoje szlacheckie glejty. Uzbrojeni w te dokumenty mogliśmy się teraz teoretycznie poruszać po pałacu i ogrodach. Następnie pełni pozytywnej energii powędrowaliśmy na arenę szranków. Chwilę później wjechał tam wóz powożony przez krasnoluda – zbrojmistrza, wypełniony różnorodnym ekwipunkiem. Zdecydowaliśmy się na narodową zbroję aldorską – drewnianą. Aldorczyk Varnok pomógł Victorowi dobrać i dopasować sprzęt – ostatecznie Victor założył zbroję dziedzica rodu Ekkei, wzmocnioną wstawkami z numowego drzewa. Ucięłam sobie ciekawą pogawędkę z Varnokim o metalach i broniach, a także zamówiłam u niego imperyt i irydium (no cóż, za wszytko zapłaci Ekkei). Tymczasem nadeszli parobkowie z trzema rumakami bojowymi. No cóż, ponoć Vrentelian jeździ na thekye, więc im większy i silniejszy koń, tym lepiej. Victor wsiadł na wybranego kasztanowego wierzchowca i zaczął go ujeżdżać, a w tym czasie ja i Tłister zajęliśmy się szablą i tarczą. Przymocowałam formułę do rękojeści szabli i wierzchu rękawicy, po czym zaczęłam przyglądać się Tłisterowi, który efektownie majstrował coś przy tarczy. W tym czasie Victor sięgnął już po kopię i próbował powodować rumakiem, ale szło mu niesporo. W pewnym momencie na wirażu obsypał żwirem jakąś starszą, naburmuszoną kobietę. Niestety okazało się, że to właśnie Druva. Bardzo skwaszona przywołała Victora, zrównała jego umiejętności z ziemią i oświadczyła, że chwilowo wzmacnianie broni i konia nie ma sensu, bo Victor i tak sobie nie radzi. Demonstracyjnie rzuciła pierścień, który biedny Victor miał złapać na kopię. Doszło do małej szczekanki między Druvą, a Tłisterem i w ogóle wyglądało na to, że nasze wzajemne stosunki nie zaczęły się zbyt obiecująco. Tłister skończył zaklinać tarczę i chciał popisać się przed gapiami, ale chwilowo Victor nie mógł jeszcze jej przetestować kopią. Wobec tego przetestowałam szablę. Piorun spadł efektownie i poprawnie, ale formuła na rękawicy, jak stwierdził Tłister, miała braki. Trochę ją ulepszyłam i wezwaliśmy Victora by ją przetestował na tarczy. Hmm... mam wysokie mniemanie o magii Tłistera, ale żeby najpierw nastawić tarczę na kopię, a później na piorun? Dla pewności nakreśliłam jeszcze odwrotny znak połączenia na dłoni Victora. Victor ściągnął piorun i miotnął nim prosto w tarczę. Zrobił się straszny raban, bo nagle szir odbiła się od tarczy w różnych kierunkach. Tłister miał efekt do którego tęsknił, gapie byli zachwyceni (poza tymi którzy zemdleli), a my – pewność, że Vrentelian nie połamie tak łatwo kości naszemu Vicowi. Tłister sprawił, że od tarczy dwa razy mogła się odbić energia, w tym uderzenia. Później razem z Rio ulepszali ten efekt, a roboty mieli sporo, bo do rycerskiego pojedynku potrzebne są dwie tarcze. Rio ponadto zobowiązał się do uwarzenia kilku przydatnych mikstur, które przerobią Victora na prawdziwego mocarza. Zdaje się, że pokaz broni przekonał Druvę, że nie jesteśmy aż takimi cieciami, ale Victora dalej nie oszczędzała. Przy okazji mogłam oddać małą przysługę Varnokowi, testując jego tarczę z imperytu za pomocą pioruna i trzeba przyznać, że była to naprawdę świetna robota. O nasze wyżywienie niespodziewanie (?) zadbała księżniczka, która wysłała do nas swoje dwórki z obiadem. Tego dnia Victor ćwiczył do późna, niestety z dosyć miernym rezultatem.
Podczas kolacji na placu zjawił się Dorla w towarzystwie wysokiego, czarnowłosego człowieka o chorowitej twarzy, który przedstawił się jako Zertan. Zertan zaoferował nam składniki do eliksirów oraz dodatkowo kilka rzadkich, choć niebezpiecznych komponentów (np. galgamon – niedoczekanie) a w zamian, jak się wyraził, chciałby „nas lepiej poznać”. Gość wybitnie mi się nie spodobał, zwłaszcza, że może być członkiem drużyny Vrenteliana. Zauważyłam, że sporo uwagi poświęca Victorowi, jakby to on najbardziej go interesował... Cóż, ten dzień nie skończył się dla nas optymistycznie. Victor był przygnębiony, Druva ponura (choć zapowiedziała, że następnego dnia zabiera Rio żeby sprawdzić jaką ma moc (?)). Wróciliśmy do kwatery, a Victor udał się do sauny. Dość długo nie wracał, ale kiedy wreszcie się zjawił przeżyliśmy mały szok, bo wyglądał jakby go ktoś pobił. Oryginalnie stwierdził, że spadł ze schodów i nie chciał się tłumaczyć. Rio go opatrzył, a rano wezwaliśmy uzdrowiciela.

7.VIII
Noc minęła spokojnie, a wczesnym rankiem weszła Druva i wyciągnęła Rio. Victor, już nie tak przystojny jak zawsze, wezwał medyka. Wkrótce nadszedł Darik prowadząc medyka, Luvara. Ten szybko doprowadził Victora do ładu i udałam się razem z nim na trening. No... nie szło mu. Uparty bydlak, rumak bojowy, nie zamierzał uprzejmie współpracować. Wreszcie Victor wkurzony zsiadł z konia i oddalił się w nieznanym kierunku. Zdrowo wkurwiona wsiadłam na tego bydlaka i kiedy tylko zaczął brykać dźgałam go impulsami Szir. Szybko spokorniał. Po pewnym czasie odprowadziłam konie do stajni, gdzie obłaskawieni koniuchowie pokazali mi boks merskeila. Potem udałam się na poszukiwanie Victora. Naszą kwaterę wypełniały kłęby – Rio razem z bibliotekarzem o imieniu Dohtar i Druvą warzyli jakieś tajemnicze mikstury. Tłister wywieszony przez okno studiował swoje zapiski. Rychło nadszedł Victor, przezwyciężywszy znać chwilową rezygnację. Naergetyzowałam mu ostrogę i od tego momentu koń stał się potulny jak baranek i Vic mógł kontynuować ćwiczenia. Wieczorem miała się odbyć uczta z okazji urodzin księżniczki i postanowiliśmy się na nią wkręcić. Wysłaliśmy do Dorli prośbę o zaproszenia, które wreszcie przyniósł nam nadęty szambelan. Kosztowało go to wiele wysiłku. Victor podał pomysł żeby kupić księżniczce prezent. Według bibliotekarza Dohtara największą radość sprawiłaby jej powieść historyczna „Rozdział krwi”, przedstawiająca alternatywną historię Detmarchii. Ruszyliśmy na jarmark szukać książki, którą w końcu zamówiliśmy u jakiegoś gnoma za 800 denarów. Fundusze dostarczył Nadal.
Nawiasem mówiąc, pora na krótkie podsumowanie informacji jakie uzyskał podczas swojego krótkiego pobytu w pałacu (w przeciwieństwie do nas skupia się na zadaniu). 1) Nieobecność ważnych gości na przyjęciu Mithel tylko pozornie wywołana jest przyjazdem Vrenteliana (to plotki rodu Lersz); w rzeczywistości jeszcze nim wiadomo było, że przybywa nikt nie kwapił się z przyjazdem – bo nie było zaproszeń. 2) W strategicznym punkcie dzielnicy Anrun (na „przesmyku”) ma powstać krasnoludzka forteca; Dalok planuje udostępnić Góry Tarczowe krasnoludom których przywódcą jest Tharin, obecnie gość w pałacu. Podobno ma to przynieść korzyści z wydobycia metali, ale ród Thelien twierdzi, że sprowadzenie krasnoludów będzie miało fatalne skutki. 3) W pałacu przebywa dwóch tanelfów z Cantabarry (jeden z nich nazywa się Noir Lu-Roi) oraz człowiek z Detmarchii, Riatto; ich cele są nieznane. 4) podobno w Aldorze zdarzają się przypadki wyznawania Plagi Haladu. 5) Polityka Aldoru jest skierowana do wewnątrz, nie interesuje ich ogólna sytuacja polityczna, ani zły stan fortec zakonnych. 6) Dalok zatrudnił Kata z Edra Naibel. 7) Wygląda na to, że ktoś dybie na księżniczkę, a Dalok rażąco zaniedbuje opieki nad córką króla (jej opiekunem z ramienia króla jest niejaki Bekuer Avnan). Wieczorem, już z prezentem, udaliśmy się do pałacu. Stłoczeni w holu, razem z innymi zaproszonymi, dostrzegliśmy zdziwione spojrzenie Dorli – czyżby to nie on załatwił nam zaproszenie? Weszliśmy do sali jako ostatni – prawie sądziliśmy, że w ogóle nas nie wpuszczą – i usiedliśmy na krańcu stołu, gdzie wszyscy biesiadnicy mieli nas jak na widelcu. Co gorsza, aldorskim obyczajem, mieliśmy jako pierwsi próbować potraw, a Aldorczycy mają nie tylko skomplikowany język, ale też dziwne metody jedzenia. Początkowo było ciężko, ale potem, z pomocą sąsiadów przy stole, dawaliśmy radę. Ciekawe, że jedne z nich, czarno brody Aldorczyk, nieustannie próbował sprowokować mnie i Victora. Spławiliśmy go dyplomatycznie i wkrótce stracił rezon; bez wątpienia działał z ramienia tego tanelfa, Noira, z którym często kontaktował się wzrokowo i chyba telepatycznie. Wznoszono toasty – bardzo późno wspomniano w ogóle o Mithel – a nawet wzniesiono zdrowie „obrońców księżniczki”, z nielicznym odzewem. Trudno powiedzieć, kto był autorem tego toastu.

Bollomaster

  • Global Moderator
  • Hero Member
  • *****
  • Wiadomości: 4175
  • Aurë entuluva!
    • Zobacz profil
    • Email
    • Prywatna wiadomość (Offline)
Odp: Dziennik Lintry
« Odpowiedź #3 dnia: Sierpień 27, 2009, 09:48:55 pm »
Kawał rzetelnej pisaniny, nie ma co. Dziobek, jeśli chcesz przeklej te teksty do nowego, swojego wątku; ja tutaj będę wrzucał ciąg dalszy (trudno powiedzieć kiedy).